Billy, Sassy i inne
Świat jazzu to nie tylko kraina z powieści Hemingwaya. Mężczyzna na krawędzi, dramatyczna figura szamocząca się rozziewem między talentem a otaczającą rzeczywistością. Ale to nie tylko historia Armstronga, Parkera i Coltrane'a. Może i jest to świat zdominowany przez silne męskie osobowości ale między nimi (również jak w powieściach autora „Słońce też wschodzi”) co chwila napotyka się równie silne (może silniejsze) kobiety. Damy eleganckie i piękne. A w dodatku często jeszcze śpiewające! O tym, jaki byłby dzisiejszy jazz gdyby nigdy nie było Billie Holiday, Sary Vaughan, Elli Fitzgerald czy Leny Horne lepiej nawet nie myśleć. Każda z tych wokalistek wniosła do historii muzyki element nieznany wcześniej – czasem była to czysta duchowość, czasem niespotykana technika i pomysłowość, czasem nietuzinkowy charakter i siła osobowości. Te cztery śpiewaczki reprezentują różne sposoby podejścia do tego samego - do muzyki i śpiewu. Być może historia zna przypadki wokalistek o lepszych głosach, jednak kobietę z klasą poznaje się po klasie właśnie a nie po samej sukni. Holiday, Vaughan, Fitzgerald i Horne to kobiety o klasie najwyższej, które swoimi osobowościami zmieniały sposoby myślenia o muzyce i jej roli. Są przepięknymi damami a o takich się nie zapomina i ciągle wraca się do nich myślami.
Istnieje teoria w zgodzie z którą musimy przyznać, że niezależnie od tego jakiej współczesnej jazzowej (i nie tylko jazzowej) wokalistki słuchamy, faktycznie słuchamy Billie Holiday. Mnie przekonuje. Jeśli Louis Armstrong zrewolucjonizował wokalistykę jako dziedzinę od strony formalnej (będąc pionierem scatu) to Billie wniosła do sztuki śpiewu ogromne, niespotykane wcześniej, pokłady wrażliwości. Biografia Billie Holiday to bardzo bolesna lektura. Urodziła się w specyficznej rodzinie jako Eleanora Fagan. Gdy przyszła na świat, jej matka miała 13 lat, ojciec – 15. W skutek włóczęgowskiego trybu życia i odpuszczenia szkoły, została w wieku 10 lat wysłana do katolickiego domu poprawczego. Gdy po roku opuściła zakład wróciła do pracy w restauracji, którą otworzyła w międzyczasie jej matka. Restauracja nie przynosiła zysków a w wigilię 1926 roku, matka wróciła do domu i zobaczyła jak sąsiad gwałci jej córkę. W wieku 13 lat, Eleanora zaczęła pracować jako prostytutka. Jednak szybko trafiła do więzienia, gdzie według legendy po raz pierwszy miała usłyszeć nagrania Louisa Armstronga i Bessie Smith. Podobno. W każdym razie jest prawdopodobne, że to właśnie w więzieniu Eleanora Fagan zamieniła się w Billie Holiday. „Lady Day” – jak zaczęto ją nazywać w nowojorskich klubach – była sensacją. Nie śpiewała jak dotąd śpiewano. Nie miała w sobie nic bezosobowo wesołego, jak mnóstwo innych, popularnych wokalistek, jak Peggy Lee. Billie była smutna i zła. Poza tym, śpiew również traktowała inaczej – przeciągała sylaby, bawiła się tempem i rytmem, traktowała głos nie tylko jako przyjemnie brzmiący instrument ale również jako przekaźnik treści. Holiday nie miała wielkiego głosu. Miała jednak charakter i wyrazistość o których muzycy na ogół mogą tylko marzyć. Była postacią tragiczną, jak wyjętą z powieści. Najpewniej dramatu społecznego. Perkusista Stan Levey wspominał ją w filmie Kena Burnsa „Jazz”: „Gdy wchodziła na scenę w sali zapadała cisza. Miała spojrzenie którym zmuszała cię do zamilknięcia i słuchania” Mówiła o rzeczach przez inne wokalistki raczej nie poruszanych. Każdy mężczyzna o którym śpiewała Billie był niewiernym draniem. W „My Man” wyznaje: „Nie wiem dlaczego go kocham ale kocham”. Była też twarda jak skała – gdy dwóch marynarzy zgasiło papierosy na jej płaszczu, wyciągnęła ich na ulicę i pobiła do nieprzytomności gołymi pięściami. Trzeba było ją odciągać siłą. Niestety jej destrukcyjny charakter pchał ją w coraz głębszą matnię. Narkotykową, alkoholową, seksualną i obyczajową. Angażowała się w toksyczne związki z dilerami i oszustami, którzy wykorzystywali ją do woli. Truman Capote ponoć płakał, gdy widział ją na scenie krótko przed jej śmiercią. Zniszczeni uległ również jej głos, który teraz brzmiał już niemal wyłącznie samą pretensją. Mimo tego, jej wersja „Autumn in New York” nagrana pod koniec jej życia jest jedną z najbardziej przejmujących rzeczy, jakiej można posłuchać. Wyznaczyła zupełnie nowy kierunek dla swoich następczyń.
Billy Eckstine zaszedł do Apollo Theatre w nowojorskim Harlemie tylko na chwilę. Tego wieczoru, jesienią 1942 roku, przyszedł tylko po zaległą wypłatę. Poproszono go o chwilę cierpliwości – musiał zaczekać na kasjera. Usiadł przy stoliku w głównej sali, gdzie akurat odbywał się konkurs amatorów. Na scenie pojawiła się niewielka, skromnie wyglądająca dziewczyna. Zdążyła zaśpiewać tylko kilka pierwszych taktów „Body and Soul” i Eckstine już postanowił, że ją zatrudni. Zanuciła tylko: “You’re making me blue/All that you do/Seems unfair/You try not to hear…” I Billy był uwiedziony. To była osiemnastoletnia Sarah Vaughan, która wygrała oczywiście tamten konkurs. W cuglach. Jej nagrodą było 10 dolarów.Wkrótce uwiedzeni byli wszyscy. Każdy, kto usłyszał „Sassy”, padał rażony urokiem jak piorunem. Sarah była inna niż wszystkie kobiety. Sarah grała na wszystkich możliwych instrumentach. Jej wokaliza i wyobraźnia wokalna były tak wielkie, że wykraczały poza kompetencje samego śpiewu. Vaughan śpiewała jak trąbka. Jak saksofon. Jak Dizzy Gillespie albo Coleman Hawkins. Była instrumentem. Roy Haynes wspomina akompaniowanie jej w tych pierwszych krokach wielkiej kariery: „Granie z nią było podobnym doświadczeniem co granie z Charliem Parkerem” Wszyscy muzycy kochali młodziutką i niewinną Sarę. Dbali o nią i traktowali jak swoją – jak instrumentalistkę. Była im równa, grała razem z nimi (m. in. z Cliffordem Brownem, Lesterem Youngiem czy Budem Powellem), co wieczór śpiewała w klubach z 52. ulicy a na dodatek była wyborną pianistką. Może i miała tylko osiemnaście lat ale przyszła w pełni przygotowana. Jej głos był tak silny i o tak szerokim rejestrze, że śpiew Sary można było nie tylko usłyszeć ale nawet poczuć. Muzycy przysięgali, że podłogi w salach koncertowych rezonowały od siły jej brzmienia. Jednocześnie Sassy pozostawała niezwykle zamkniętą osobą. Otaczała się wyłącznie wąskim gronem przyjaciół z którymi spędzała czas siedząc w najciemniejszym kącie kawiarni czy klubu. Praca z nią również należała do raczej sympatycznych doświadczeń. Aranżerowie wspominali, że zwykle po prostu zapraszała ich na mecz baseballowy a gdy przychodziło do roboty mówiła po prostu: „Oh, kochanie, przecież wiesz, co robić”. Była ujmująca. Również na scenie z której zaczarowywała publiczność ze skandaliczną wprost łatwością. Potrafiła śpiewać przejmująco, chwytając za serca wszystkich w sali tylko po to, by za chwilę ich rozbawić i rozkochać w sobie, co wydawało się już niemożliwe, jeszcze bardziej. Kiedy zmarła na raka w 1990 roku ktoś powiedział: „Najwyraźniej na gwałt potrzebowali w niebie wokalistki”.
Ella Fitzgerald wyrosła w tej samej tradycji. To pod wieloma względami niemal identyczna historia. Również jest scena harlemowskiego Apollo, konkurs amatorski, spektakularne zwycięstwo i marna zapłata. Tak jak w przypadku „Sassy” muzykiem, który wyciągnął ją z ubóstwa był Eckstine, tak Ellę uratował Chick Webb, który zatrudnił ją w swoim zespole. Ella przyszła do Webba po koncercie, zakradła się do jego garderoby i była gotowa na wszystko, byle tylko coś zrobić, by nie zmarnować życia. Ella nie miała łatwo – gdy była jeszcze nastolatką, zmarła jej matka a ojczym wyładowywał na niej swoje niezadowolenie z życia. W końcu Ellę zamknięto w domu dziecka, z którego uciekła by żyć przez pewien czas na nowojorskich ulicach. To nie mogło się powtórzyć. Webb był dżentelmenem w każdym calu i nie wykorzystał sytuacji tylko dla siebie – myślał chyba o dobru świata. Ella Fitzgerald pojawiła się na mapie światowego jazzu. I przypominała największych i najodważniejszych be-bopowców. Śpiewała jak saksofon, nie bała się ni-cze-go, żadnego eksperymentu muzycznego czy stylistyki. Nie było rzeczy, której nie mogłaby zaśpiewać. Razem z Vaughan zrewolucjonizowały śpiew tak, jak Parker zmienił sposób grania na saksofonie. Obie panie były pionierkami „scatu” - dziś zupełnie oczywistego, ale trzeba mieć w pamięci, że nie zawsze tak było.
Lena Horne była gwiazdą filmową, marzeniem każdego mężczyzny. Była ucieleśnieniem ellingtonowskiego piękna i elegancji. Była śliczna i wiedziała, jak wielki jest to atut. Przypominała bohaterkę filmu noir albo fantazję Orsona Wellesa. Wolno paliła papierosa na scenie Cotton Clubu, udając, że nawet nie zauważa dzikiego gwizdania i śliniących się żołnierzy na przepustce. Scena jak z filmu. W trakcie występu grała, udramatyczniała spektakl. Potrafiła być tak zmysłowa, że zamieniała się nagle ze słodkiej Audrey Hepburn w groźną i pociągającą Lauren Bacall. Była prawdziwą aktorką – występowała między innymi w „Stormy Wearther” czy „Cabin in the Sky”. Żołnierze wzdychali do niej z dalekich krajów. Horne zdominowała swoją wiotką osobą scenę klubową na wiele lat. Ale Lena nie była tylko pin-up girl o ładnej buzi. Była również polityczną aktywistką – walczyła z segregacją rasową, brała udział w „Marszu na Waszyngton”. Czasy hollywoodzkie skończyły się dla niej wraz z nastaniem ery maccartyzmu i polowania na czarownice i komunistów. Horne została uznana za wroga Stanów Zjednoczonych i jej kariera filmowa została gwałtownie zakończona. Gdy wróciła na scenę po banicji, była inną dziewczyną. Nie była już niewinna i słodka – była urażoną kobietą. Zdawała się zimna i niebezpieczna. Była jedną z pierwszych wokalistek, które tak zdecydowanie wypowiadały się w kwestiach społecznych i politycznych. Być może była większą osobą niż wokalistką, jednak właśnie siła jej osobowości zadecydowała o jej ważnym miejscu w historii muzyki. Lena Horne była kimś w rodzaju jazzowej Joan Baez, przekonującej że muzycy mogą zabierać głos w ważnych sprawach, wykraczających poza ich zawodowe poletko.
Nie sposób w jednym tekście wszystkich ważnych kobiet jazzu. Jest ich zbyt wiele i nie zawsze występują w świetle reflektorów. Często po prostu dbają o swoich mężów, poświęcając się kompletnie ich twórczości. Nelly Monk, która dbała o to, by Thelonious się nie zgubił i zawsze miał paszport na lotnisku. Pannonica de Koonigswater, „jazzowa baronowa”, dbającą o pracę i pieniądze Charliego Parkera. Chan Richardson, towarzyszka „Birda”, która nie zgodziła się na terapię elektrowstrząsową, która zdaniem lekarzy miała „uzdrowić” Parkera. Ponoć lekarze kazali jej wybierać między mężem a muzykiem, a ona miała odpowiedzieć „Ale oni są nierozerwalni” Abbey Lincoln, Alice Coltrane, Nina Simone, Betty Carter, Carmen McRae, Anita O’Day, Annie Ross, June Christy…kochamy was wszystkie!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.