Live At Two Spontaneous Events 2018 and 2019
Opowieść jesienna
Yedo Gibson i Paweł Doskocz poznali się dwa dni wcześniej, gdy wspólnie muzykowali z dużą orkiestrą na hucznym rozpoczęciu pewnego festiwalu. Owe dwa dni później mieli zagrać w duecie, ale obok przechodził Andrew Lisle i nie byli w stanie mu odmówić. Wszyscy zaś razem poznali się dzień wcześniej, gdy przy zimnym piwie omawiali wrażenia z pierwszych godzin spontanicznej imprezy. Gdy już zwarli szyki na dragonowej scenie, owego pięknego, listopadowego wieczoru zagrali jeden, niemal czterdziestominutowy set, który na potrzeby edycji płytowej został podzielony na trzy rozdziały.
Roztańczone, ale niemal bezdźwięczne dysze saksofonu, wszechobecny ambient gitary, która szykuje się do lotu i szeleszczące szczoteczki drummerskie – oto aura otwarcia koncertu, które zdaje się obiecywać niemało. Opowieść zaczyna narastać głównie dzięki rozśpiewanemu sopranowi. Gitara leje się szerokim strumieniem, chce tu być bazą tuż przed zaatakowaniem pierwszego szczytu. Perkusja pracuje aktywnie, ale całkowicie pozbawiona jest nadbagażu. Stopa na bębnie basowym zacznie wybijać rytm w okolicach 4 minuty, a będzie to już pierwszy, wcale nie mały szczyt tej swobodnej podróży w nieznane. Po incydencie sopran na chwilę milknie, a pozostałe dwa instrumenty biorą ekspresyjny oddech, by już po chwili cała trójka po raz kolejny mogła skoczyć w ogień. Po pokonaniu kolejnego szczytu, na krótką chwilę saksofon zostaje sam, co stanowi świetny pretekst, by trak na dysku zmienił numer z pierwszego na drugi. Yedo bez zbędnej zwłoki skacze samotnie do samego nieba. Po niedługim czasie gitara i perkusja wchodzą na raz, tak sprawnie, jakby to robili razem od dziecka. Flow dynamizuje się – sopran drze się wniebogłosy, ale pozostałe instrumenty czekają chwilę, by podzielić entuzjazm dęciaka. Dwa, trzy gęste ruchy i kolejny skok w ogień. Tych kilka wspólnych chwil na scenie wystarcza, by muzycy posiedli odpowiedni poziom wzajemnej komunikacji. Ten fakt sprawia, iż tłumią płomień narracji w świetnym stylu i w okolicach 5 minuty zgrabnie przechodzą do fazy mikro dźwięków – Yedo gwiżdże, Paweł plami i kropelkuje, Andrew koncentruje się na talerzach. Panowie zadają sobie dobre pytanie i zgrabnie na nie odpowiadają. Tu szczególnie dużo do powiedzenia mają sobie saksofon i gitara. Perkusja czeka i po chwili wrzuca adekwatny do sytuacji drive. Gitara szybko osiąga stan wrzenia, saksofon – dla odmiany – szuka liści na łące. Nim jednak wybije 12 minuta trio znów gna przed siebie zionąć ogniem i strzelając w samo serce tarczy. Andrew jeszcze dokłada do ognia, nie ma tu zmiłuj, nie ma tu litości – taneczna parada sopranu, gitara zanurzona w rockowych spazmach, wreszcie intensywny, żylasty drumming. Szczyt zdaje się być w zasięgu ich wzroku. Gdy zostaje osiągnięty, znów saksofon bierze na siebie ciężar przetransportowania narracji do kolejnej części (i znów bez wykorzystania choćby ułamka ciszy). Tym razem jednak opowieść toczy się dość leniwe. Najpierw do saksofonu, który lepi małe drony podłącza się gitara, snująca zdrowy, czerstwy ambient. Duet dark prepare na dłuższą chwilę przejmuje władanie sceną. Yedo używa gardła, dmie w tubę, miast w ustnik - szaman nieskończony, groźne niedźwiedzisko! Andrew powraca na szczoteczkach po całych pięciu, a może nawet sześciu minutach. Narracja, która rodzi się z popiołów i zdewastowanych fonii nabiera masy z należytym mozołem. Perkusja zdaje się wyrywać saksofon i gitarę z maligny, dawać im nowe życie, ale nie forsuje tempa. Sygnał, by znów popaść w ogień piekielny daje jednak saksofonista. Perkusista skacze razem z nim, gitarzysta woli ambient, ale gęsty, lepki i złowrogi. Ów piękny dramaturgicznie moment kreuje jakość, a dźwięki zaczynają zlewać się do jednego koryta. Trzynasta minuta otwiera żmudny proces gaszenia tego bystrego pożaru. Szklisty ambient, syczący ustnik i cisza na werblu prowadzą muzyków do samego końca. Ich, i tej opowieści.
Opowieść wiosenna
Po raz kolejny Gibson i Doskocz spotkali się niemal dokładnie pięć miesięcy później. Dokładnie w tym samym miejscu, na skrzypiącej podłodze Dragona. Pokrętny line’up improwizowanej trzydniówki zakładał, iż elektryczna gitara Pawła odbędzie spacer jedynie w towarzystwie perkusji Vasco Furtado. Obok przechodził jednak Yedo wraz ze swoim saksofonem sopranowym. Nie dał się długo zapraszać do tria. Zagrali razem niewiele ponad dwa kwadranse, które zgrabnie i spontanicznie ułożyły się w trzy epizody na dysku.
Kolejne ad hoc trio rozpoczęło swoją pierwszą wspólną podróż nad wyraz kolektywnym wejściem w dźwięk. Pierwsze kroki, choć wyważone i roztropne, zdają się znamionować emocje godne naprawdę bystrych improwizatorów. Od startu dobrze się tu wszystko zazębia, wzajemnie gryzie, nie zastyga w bezruchu. Vasco używa jedynie werbla i tomów, jakby talerze nie były drummerowi do niczego potrzebne. A Panowie na flankach? Już kipią z emocji, jakby gitara z dużym prądem i lekki sopran były dla siebie stworzone. Po chwili z tria wyodrębnia się duet gitary i … talerzy (a jednak!), który kreśli kilka pętli i czeka na reakcje dęciaka. Ten wraca, jak ranny tygrys, z lekko podkulonym ogonem. Już w trio gnają bez wahania na ważny szczyt tej narracji. Po drodze serwują nam jeszcze garść preparacji i gitarowego slajsu, także imitacyjnych fraz. Nim wejdą w ostateczną fazę galopady, Vasco pogra jeszcze trochę na bardzo matowym werblu. A pierwszą część swojego koncertu kończą, tak, jak go zaczynali – kolektywnie, na raz! W kolejną odsłonę muzycy wchodzą na placach. Sopranowe preparacje, głęboki ambient gitary i perkusyjne szczoteczki. Do roboty jako pierwszy bierze się Vasco. Z mozołem buduje narrację, ale koledzy ewidentnie się lenią. Gwiżdżą, plotą androny, gadają ze sobą (także gardłem!), jakby się pięć miesięcy nie widzieli. Opowieść nie wpada w ogień free jazzu, bo nie musi i nie chce. Czas na ostatni akcent koncertu! Saksofon startuje ostro pod górę, cała para w ruch! W tle łomocą talerze, a gitara… czeka (chyba pierwszy raz!). Owo czekanie kończy się po 70 sekundach, gdy cały Dragon zdaje się być spowity przestrzennym, gitarowym dronem. Na tym płaszczu dźwiękowym Yedo i Vasco płyną jak po pasie transmisyjnym, do samego nieba! Piękny moment! Po chwili kilka ważnych sekund na duet dron & drums, ale saksofon wraca i wyje, niczym kolejna ranna zwierzyna na skraju lasu. Finał nabiera mocy i urody – Yedo zaczyna śpiewać hymn pożegnalny! Z nieba Dragona spogląda na muzyków Albert Ayler i bije brawo! Trio niesione entuzjazmem mistrza gasi pożar narracji jednym, zdecydowanym ruchem skalpela.
Uwaga! Autor recenzji jest wydawcą tej płyty!
1. I with Andrew Lisle, 2. I with Andrew Lisle, 3. I with Andrew Lisle, 4. I with Vasco Furtado, 5. I with Vasco Furtado, 6. I with Vasco Furtado
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.