Numbers
Nie kupujcie tej płyty. Wkradł się błąd przy miksowaniu - producent przypadkiem wykasował w każdym utworze co najmniej jedną ścieżkę… Jest to najzabawniejsza płyta, jaką kiedykolwiek słyszałam i myślę, że długo jej nie zapomnę. Nie ze względu na tematy, bo tych 11 utworów ciągnie się w nieskończoność, ale ze względu na pomysł. Już spieszę z wyjaśnieniem.
Na początek moja osobista opinia – sięganie po Rhodesa jako głównego instrumentu jest pomysłem straceńczym, ponieważ sam w sobie brzmi charakterystycznie, ale ciężko jest uzyskać wyrazisty i nietypowy charakter utworów, kiedy daje się go na plan pierwszy.
Ale od początku. Nicholas Payton, trębacz, według Wikipedii również multiinstrumentalista, nagrał z kolegami materiał-bazę, do której dogra później miała być dograna trąbka. Tak mu się jednak spodobał efekt, że zostawił jak było (bez trąbki). Najpierw posłuchałam, później dopiero trafiłam na tę informację. Moje pierwsze wrażenie – świetna muzyka do windy.
Myślę, że Nicholas Payton postanowił zrobić wszystkich nas w trąbę i płyta jest swoistym manifestem. Chce pokazać światu, jak źle dzieje się obecnie w środowisku muzyków improwizujących. Głodowe stawki za koncerty, brak wsparcia finansowego ze strony państwa, brak ubezpieczenia… To manifest, którym muzyk chce unaocznić problem, że ćwiczenie, komponowanie ciekawych, oryginalnych form jest skazane na porażkę, ponieważ i tak nie zostanie docenione. Płyty się nie sprzedają, karierę robią niedouczeni wokaliści, muzyka stała się produktem. Poza tym nikt już się na muzyce nie zna. „Zagram im wszystkim na nosie” (w końcu multiinstrumentalista).
Tak to tłumaczę. Przecież nikt poważny nie wypuściłby na rynek płyty, która składa się z jedenastu utworów, gdzie każdy to zapętlone cztery takty. Każdy utwór składa się z bardzo ciekawej formy – cztery takty powtórzone milion razy.
Była kiedyś taka metoda wykonania egzekucji na więźniu. Spuszczało się na głowę z góry wodę. Kropla po kropli do momentu, aż w głowie powstawała dziura. Myślę, że spokojnie można byłoby zastąpić tę metodę płytą Nicholasa Paytona. Można zwariować po przesłuchaniu całego krążka od początku do końca.
Na uwagę zasługuje tu perkusista, który chyba jako jedyny się napracował, choć i tak ostatecznie został tak ściszony, żeby przypadkiem nie przykrył brzmienia Rhodesa.
Byłabym okrutna, gdybym nie napisała tu jednak o trzech ciekawych tematach w utworach zatytułowanych „Six”, „Eleven” i „Twelve” (swoją drogą przy tytułach też zaszalał) – ciekawe, zagrane w unisonach tematy dodają życia całej tej jednolitej ścieżce cierpienia, chociaż i tak powtórzone dziesięć razy zaczynają się nudzić.
Sam autor powiedział, że materiał pokocha każdy muzyk – wokalista, raper, DJ, ponieważ może dodać tu coś swojego. Świetny pomysł! Może jeszcze usunąć perkusję. Albo bas. Albo może wydać cztery płyty, każda bez innego instrumentu. Takie współczesne „Aabersoldy”.
I na koniec cytat z autora. „Jeśli ktokolwiek chciałby dowiedzieć się, jak brzmi Numbers, powiedz im, że Nicholas i Butcher Brown wsiedli do machiny czasu i przenieśli się do 1973 roku i zagrali koncert, by pokazać ludziom, co wydarzy się w ciągu następnych 40 lat”.
Jak dobrze, że machina czasu nie istnieje, bo ludzie mogliby zwątpić w rozwój ludzkości, a muzyków to na pewno nie zmotywowałoby do pracy.
01 Two, 02 Three, 03 Four, 04 Five, 05 Six, 06 Seven, 07 Eight, 08 Nine, 09 Ten, 10 Eleven, 11 Twelve, 12 Thirteen
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.