Inti
Label MoonJune obserwuję uważnie od dłuższego czasu, bo jest on jednym z ostatnich bastionów sensownego fusion i rocka progresywnego. Z wydanych w tym roku albumów moją uwagę mimowolnie przyciągnęła biała okładka ze zdjęciem wnętrza budynku, pod którą był podpisany wyraźnie Dave Liebman, jeden z moich ulubionych saksofonistów. I chociaż nie ma on już tak potężnego zadęcia, jak w czasach gry z Milesem czy Lookout Farm, nadal świetnie odnajduje się w nowej elektryczno-jazzowej muzyce.
A kim jest tajemnicze Machine Mass? To umiarkowanie znani muzycy - belgijski gitarzysta Michel Delville oraz amerykański perkusista Tony Bianco. Obaj są aktywni od kilkunastu lat na współczesnej scenie fusion/post-Cantenbury, udzielali się m.in. na płytach nieżyjącego już Eltona Dean (Soft Machine) czy w projektach do dawnej brytyjskiej sceny około-jazzowej nawiązujących. Jednym z bardziej udanych nagrań obu panów jest LP „Never Pet A Burning Dog” grupy douBt, w którym potoki przesterowanych dźwięków leją się równie soczyście, co na koncertach Hendrixa.
„Inti” to jednak projekt zdecydowanie inny, bliższy nowoczesnemu podejściu do muzyki instrumentalnej, w której groove, ta wyrazista pulsacja kompozycji ustępują miejsce bardziej intuicyjnemu graniu, swobodzie dającej każdemu sporo miejsca. I już tylko od talentu i pomysłowości twórców zależy jak daleko razem zajdą. Przyznam, że „Inti” to rzecz wymagająca, z którą musiałem zmierzyć się parokrotnie, aby wczuć się w jej nietypową atmosferę.
W rozpoczynającym płytę utworze tytułowym łagodna, ambientowa elektronika i delikatny szum perkusji, do którego dołącza się Liebman grający ładne, budzące etniczne skojarzenia nuty, to typowa cisza przed burzą. Gdy wchodzi gitara i odzywają się posępne basowe loopy, zaczyna się lekki chaos, które każe się zastanowić czy na pewno chcemy słuchać dalej.
Na szczęście Machine Mass okazało się organizacją kreatywną i zaskakuje kolejnymi utworami. Muzycy raz odpływają przy hard-bopowym walkingu basu („Centipede”), raz odtwarzają mroczny nastrój wczesnego Mahavishnu („A Sight”), raz znakomitymi improwizacjami na tle intensywnej gry perkusji („Lloyd”). Największym zaskoczeniem okazał się dla mnie cover „In a Silent Way”. Wydawałoby się, że to kompozycja przegrana na wszystkie możliwe sposoby, tymczasem trio zagrało klasyczny utwór Zawinula w mocno hinduskiej aranżacji, z transowym dźwiękiem tambury, fletem i gitarą poruszającą się po orientalnych skalach.
W
gronie naprawdę dobrych utwór znalazły się też dwa mniej zrozumiałe. Pierwszy to „The Secret Place” z żeńskim wokalem, całkowicie wyłamujący się ze stylistyki płyty, ale mam wrażenie takie zabiegi są ostatnio po prostu w modzie. Kolejny to 12-minutowy kolos „Elisabeth”, lekko noise’owy i snujący się bez większego sensu.Na „Inti” zamieszczono muzykę ambitną, która powinna zadowolić fanów elektrycznego brzmienia z pogranicza jazzu, ale nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że płyta powstała trochę na szybko, bez głębszego jej zaplanowania. Z pewnością by się jej to przydało.
1. Inti, 2. Centipede, 3. Lloyd, 4. In a Silent Way, 5. A Sight, 6. Utoma, 7. The Secret Place, 8. Elisabeth, 9. Voice
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.