Ceremony
Albo się starzeję, albo... Stop. Tak, czy inaczej zdanie będzie prawdziwe. Podobnie jak prawdziwe są zdania: Dave Liebman niezasłużenie nie jest wystarczająco doceniony, nagrał w swoim życiu co najmniej kilka bardzo ciekawych płyt, jak i niewiele o nim, tak na prawdę, wiemy.
Wiemy, że był saksofonistą w zespołach Davisa pierwszej połowy lat 70 ubiegłego wieku. Wiemy, że był uważany za zapatrzonego w Coltrane'a. Wiemy... No właśnie. Teraz ręka w górę: ilu z nas przesłuchało przynajmniej kilka płyt firmowanych przez niego, pochodzących z różnych lat jego rozwoju. Jakoś lasu rąk nie widzę. Może to i lepiej, bowiem chciałbym Wam przedstawić nagranie - no nie powiem, że zjawiskowe - po prostu bardzo, ale to bardzo dobre.
W wielu swoich projektach, Liebman był kojarzony z muzyką fusion. W innych z akustycznym, niemalże nawiązaniem do cool. Kojarzycie go z muzyką kubańską? Przyznam, że pośród owych rąk wyciągniętych w górę w odpowiedzi na wcześniej postawione pytanie, mogła by się znaleźć i moja. Niemniej jednak Liebman i Kuba raczej mi się nie kojarzą.
"Ceremony" to płyta z udziałem muzyków kubańskich. To także nagranie, gdzie kubańskie rytmy mają dużo do powiedzenia. Właśnie: rytmy, a nie muzyka kubańska, z jej harmoniami, specyficzną śpiewnością i witalnością. Samb tu nie znajdziecie. Jest natomiast mnóstwo rytmu. Tego czarno-latynowskiego rytmu, gdzie niemal każdy Polak gubi się z podziałami. Gdzieś to jest etniczne do szpiku kości. Gdzieś odczuć można, że to muzyka grana przez osoby, które doskonale wiedzą co grają. Grają bowiem muzykę, w której się wychowali. Przeniknęli nią. Tym niemniej ta warstwa tego nagrania, to wyłącznie rytm. Gdzieś z dalekich Karaibów, z wysp i wysepek. Niemal jak jakiś obrzęd voodoo (bo nic innego do głowy mi nie przychodzi). Do tego Liebman. Swobodny, kompletnie z innych kręgów. Tym akurat blisko modlitewnemu żarowi improwizacji późnego Coltrane'a. Jednak Liebman, to Liebman - stary druh, który niczego już nie musi udowadniać. W szczególności tego, że jazz zna. Przesiąkł nim do szpiku kości. Potrafi improwizować, potrafi mówić do nas, do miłośników jazzu, tym językiem, który nam jest szczególnie bliski.
I bliską winna być nam ta muzyka. Żarliwa, uduchowiona, a z drugiej strony nie bardzo sięgająca do tzw. idiomu jazzu. Do mainstreamowych brzmień, które znane są nam do szpiku kości.
Gorąco polecam, zwłaszcza, że za dźwiękową doskonałość nagrania odpowiada Chesky Records.
The Drum Thing; Tunji; Kulu Sé Mama (Juno Sé Mama); Ceremony: Morning; Ceremony: Afternoon; Ceremony: Evening; Tardes de Lindóia; Danza del Pájaro.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.