Czy można grać Jarretta - bez Jarretta?

Któż by nie chciał grać jak Keith Jarrett? Pytanie tylko jak rozumiemy słowo „jak”? Pianista Vic Olsen skłania się najwyraźniej ku definicji: „tak samo jak…”. Pianista wydał właśnie album, na którym obok „Sonaty B-mol” Franza Liszta wykonuje „Bregenz Concert” Keitha Jarretta.

Takie przedsięwzięcia w historii fonografii (*ponoć) jeszcze nie było. Improwizowany koncert Keitha Jarretta, który wydarzył się w Austriackim Bregenz 20 maja 1981 roku - i przez wielu uważany jest za jedno najdoskonalszych muzycznych dokonań pianisty - został spisany i… wykonany ponownie, w studio. Do klawiatury zasiadł właśnie Vic Olsen.

Wydawca albumu - oficyna CVM Records - zapewnia, że Olsen dokonał działa wspaniałego! „Ożywił na powrót liryzm, ekspresyjną moc i polifoniczną gwałtowność esencji tej muzyki tak znakomicie, jak wtedy gdy została ona wykonana po raz pierwszy. Nie słychamy jednak Keitha Jarretta ale jego nieziemskiego, Jarrett-like (czyli Jarretto-podobnego) głosu, który rozbrzmiewa z znakomitej, mistrzowskiej interpretacji Olsena.”.

Płyta jeszcze do nas nie dotarła - jednym z powodów może być fakt, że jej nie zamówiliśmy. Nie traktujemy też tej pozycji wydawniczej zbyt poważnie.
Stawia ona jednak pytanie z dziedziny filozofii sztuki - czym jest utwór muzyczny? Czy istotą improwizacji jest akt twórczy czy dzieło, które jest tego aktu skutkiem? Czy improwizacja, szczególnie ta zarejestrowana na płycie staje się całością, z którą mierzyć mogą się inni twórcy? Czy interpretacja czyjejś improwizacji jest jeszcze tą samą improwizacją czy już czymś z gruntu odmiennym?

Pytania te przwidział po części Vic Olsen, który na szczycie swojej strony internetowej przywołuje cytat Theodora Adorno (który z resztą wyjątkowo nie lubił jazzu): "Dzieła sztuki, szczególnie te najwyższej amibicji, czekają na swoją interpretację. Zarzut, jakoby nie było w nich czego interpretować, że one po prostu istnieją, zatarłby granicę między sztuką i nie-sztuką". 

Sam pianista ucieka jednak od pytań o istotę improwizacji: To, co leży u podstaw całego mojego podejście, jest chęć przekonania pianistów, muzyków i melomanów, że można grać muzykę improwizowaną przez Keitha Jarretta, nie dopuszczając się zdrady. Po prostu można wykonywać ją jako utwór w repertuarze .  [...] Wszyscy wybitni obserwatorzy czasów Chopina oraz Liszta , twierdzili, że nikt nie grał ich muzykę tak jak oni sami. Ale czy to dyskwalifikuje wszystkich muzyków , którzy grali Chopina w ciągu ostatnich 150 lat? Moim celem odtwarzając muzykę Keitha Jarretta jest wprowadzenie go do powszechnego repertuaru.

Dekady jazzu stały standardami i kolejnymi wykonaniami ‚My Favourite Thing”, śpierwników Gershwinów, Portera, Kerna… W ostatnich latach wiele pojawiło się projektów z serii „Legendarny album - revisited”. Czy jednak improwizowane koncerty Keitha Jarretta można traktować jak standard? Czy podstawowym i koniecznym elementm muzyki Jarretta nie jest… sam Jarrett?

Czy ponowne nagranie spontanicznej, „komponowanej” na żywo muzyki z chłodnej partytury, w której wiadomo co się wydarzy od początku do końca ma jakikolwiek sens?
Gdyby malarz postanowił odtworzyć No 5. 1948 Jacksona Pollocka nazwalibyśmy to po prostu reprodukcją. W przypadku muzyki Jarretta są przecież doskonalsze reprodukcje - płytowe rejestracje koncertów - w tym słynny koncert Bregenz.

Po co więc to robić?
Czekamy na Wasze opinie!

*Napisaliśmy "ponoć", bo choć może nikt wcześniej nie odważył się wydać płyty ze swoją interpretacją muzyki Jarretta w sieci pełno jest "coverów" jego muzyki. W tym i Bregenz: