Falling Man
Gra w duecie jest chyba najtrudniejszą sztuką jazzową. Gra taka, by zainteresowała, by ciekawiła przez cały czas trwania koncertu czy płyty jest po prostu mistrzostwem świata. Marty Ehrlich żyje w zaciszu wielkich sław, ale od wielu lat dostarcza ciekawych płyt i jest niewątpliwie bardzo cenionym improwizatorem. Anthony Cox jest natomiast jednym z ciekawszych współczesnych basistów.
Pierwszy, w moim przekonaniu, wyrasta z tradycji Erica Dolphy’ego, drugi Dave Hollanda - czy zestawienie takie może dać banalny efekt? Chyba nie. I nie daje. Falling Man, jedna ze starszych pozycji w autorskiej dyskografii Ehrlicha, jest zarazem chyba drugim zaledwie duetem z basistą (poprzedni to Lindberg/Ehrlich - Unison wydany przez Cecma). Jak wynika z zamieszczonej wraz z płytą notki Ehrlicha, z Anthonym Coxem grywał w duecie od początku lat ’80. I to słychać. Ten duet jest chyba jednym z najciekawszych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Jest tu wszystko to, co w takich maleńkich składach najlepsze - wspaniała interakcja pomiędzy muzykami, cudowne wzajemne zrozumienie, bez niepotrzebnego “przeszkadzania” im przez innych muzyków. Jest jednak w tej muzyce też wspaniała zupełność. Coxowi i Ehlichowi nie jest potrzebny do szczęścia żaden inny instrument. Muzyka, gdy trzeba swinguje tak żarliwie, że nogi niemal się rwą do tańca. Kiedy indziej niemal wydaje się, że utwór został nagrany albo przez większą ilość muzyków, albo z udziałem nakładek - nic z tego, to tylko umiejętności techniczne Coxa i Ehrlicha. Posłuchajcie zresztą sami wstępu do You Don’t Know What Love Is i wspaniałej introdukcji Coxa.
Nie na darmo wspomniałem wcześniej Dolphy’ego - przecież Alone Together w jego wykonaniu wraz z Richardem Davisem uchodziło za jeden z najwspanialszych duetów w jazzie. Tamto było jedynie jednym nagraniem, wyobraźcie sobie zatem, że na omawianej płycie tej jakości jazzu otrzymujecie czterdzieści kilka minut. Tym duetem obaj muzycy wpisują się w poczet najciekawszych postaci współczesnego jazzu. Tego, który nie boi się awangardowych odniesień, ale też jest mocno zakorzeniony w tradycji. Sam Ehrlich zaś umocnił swą pozycję jednego z najwybitniejszych multiinstrumentalistów naszych czasów. Nieważne na czym gra, czy jest to któryś z saksofonów, flet, czy któryś klarnet - na wszystkich jest po prostu doskonały, bo ma co przekazać. Nieco żałuję, że Marty Ehrlich ani Anthony Cox nie nagrali nowej płyty w duecie. Niewątpliwie byłaby ona co najmniej tak wspaniała jak ta.
I jeszcze jedno - zgodnie z opisem płyty, Ehrlich nie gra na niej na klarnecie. Albo zatem mój sprzęt przekłamuje, albo moje uszy kłamią - słowu pisanemu należy bowiem wierzyć - ale w kompozycji Bird’s Mother wyraźnie słychać piekielnie swingujący klarnet Ehrlicha.
1. Falling Man; 2. Lament In Passing; 3. Wheels/Dice; 4. Phanthoms; 5. The Terrible Twos; 6. Segue; 7. Bird's Mother; 8. The Protector; 9. You Don't Know What Love Is; 10. Mississippihouse
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.