Sacrum Profanum Dzień 6: Gatunki muzyczne nie istnieją!
Gatunki muzyczne nie istnieją. Zespół Bang on a Can All Stars potrafi zagrać wszystko i to na najwyższym poziomie. Polacy nie potrafią się uśmiechać – to wnioski, jakie wyciągnąć można z szóstego dnia krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum.
Bang on a Can! Bang on a Can! Bang on a Can All Stars! Podczas czwartkowego koncertu w Teatrze Łaźnia Nowa, Nowojorczycy swoją energię włożyli, z wielkim powodzeniem, w muzykę Steve'a Reicha. Wczoraj wykonywali kompozycje jednego ze swych założycieli – Michaela Gordona. Wczoraj w Muzeum Komunikacji Miejskiej pokazali, że to zespół kompletny, złożony ze znakomitych indywidualności – prawdziwie godny miana All Stars. Co ważniejsze ich propozycja repertuarowa i wykonawcza, do muzycznego idiomu wnosi nową treść, wykraczającą poza ramami wszelkich gatunków. Zarówno publiczność filharmoniczna, rockowa czy jazzowa koncertem Bang on a Can All Stars była, zapewne, zauroczona.
Zanim jednak artyści sięgnęli po muzykę Michaela Gordona, odbyła się, w ich wykonaniu, prapremiera kompozycji młodej polskiej autorki Jagody Szmytki, zamówiona przez Krakowskie Biuro Festiwalowe, we współpracy z Narodowym Instytutem Audiowizualnym i wieloma zacnymi instytucjami w ramach projektu Miłosz Sounds. Muszę przyznać, że poczułem się podczas wykonania tej kompozycji jak opisana w utworze „Mój dżez” grupy Kury „ludożerka”, która „nie pokuma nic, bo dżezu nikt nie kuma, man”. Na szczęście w czasie przerwy spotkałem pewnego Znakomitego Kompozytora, kojarzonego raczej z innym muzycznym światem, ale szczerze życzliwego awangardzie. Z.K. pocieszył mnie słowami „dziś to jeszcze pół biedy było”. „Taki mały horror, ale to miała być Dolina Issy, więc może ma prawo. Za mało było liryki trochę. Taka próba naśladowania muzyki elektronicznej”. „Tak to jest, kompozycja zamówiona u młodego autora – to zawsze jest niespodzianka!”.
Nie wiem co się wydarzyło się w utworze pt. „electrified memories of bloody cherries. Extended Landschaft von Musik” Jagody Szmytki. Muzyka była tak hermetyczna, że może nie od rzeczy byłaby na koncercie obecność Cioci Jadzi. Mój komentarz ograniczę do szczerego: „Nie wiem. Nie znam się.” Koncert zarejestrowano w dźwięku i w obrazie (w technologii HD) – zainteresowanych odsyłam do zbiorów NINY. Ciekaw jestem ilu ich będzie.
Dziwnym trafem nie czułem się już jak niekumata ludożerka podczas koncertu muzyki Michaela Gordona – wprost przeciwnie, moje zainteresowanie rosło, właściwie bez końca.
Program rozpoczął utwór „Sonatra” - na fortepian solo. „Mój lęk przed pisaniem na instrument, na którym nie umiem grać, to nic w porównaniu do lęku, jaki mnie ogarnia przy pisaniu na fortepian. Ale ostatecznie skomponowałem ten utwór i nazwałem go Sonatra, nie tyle jako hołd dla Franka, co raczej przyznanie, że zamierzałem osiągnąć coś pomiędzy sonatą a Sinatrą.” - pisze Michael Gordon dodając jeszcze - „Zdecydowałem, że ponieważ to prawdopodobnie jedyny pianistyczny utwór, jaki mogę napisać w życiu, powinienem użyć wszystkich klawiszy”. Udało się i jedno i drugie, rękami znakomitej Vicky Chow.
Następnie Evan Ziporyn zapowiedział kompozycję Gordona, która zaczyna się tam, gdzie kończy się „Strawbery Fields Forever” grupy The Beatles - „I buried Paul” („Pochowałem Paula”). Istotnie zdecydowanie więcej było w tym utworze nastroju Johna niż Paula, ale przede wszystkim była to podróż w niesamowity kosmos, który raz budowały kakofonie, gdzie indziej rockowy beat i wiele więcej.
Po przerwie było jeszcze lepiej, gdy Ashley Bathgate wykonała kompozycję „Industry” na wiolonczelę solo. Nie wiem jak udało się jej uzyskać takie brzmienie: metaliczne, brudne, niepokojące, Hendrixowskie. Liczyła się przede wszystkim charyzma, moc młodej instrumentalistki, Jej przeciągłe, mocne dźwięki, rozlewały się na widownie, która miała w swoim absolutnym władaniu.
Chyba najbardziej liryczna „For Madeline” oparta była na delikatnych glissandach granych przez muzyków na gitarze, wiolonczeli, kontrabasie, fortepianie i (co jest szczególnie trudne technicznie) na klarnecie. Utwór ten Michael Gordon dedykował swojej matce.
Na koniec wybrzmiało praktycznie rockowe „Yo Shakespeare”. Tytuł wziął się z tego, że amerykański kompozytor napisał go dla brytyjskiego zespołu – stąd stojąc w Nowym Jorku, krzyczał do nich przez Ocean „Yo! Shakespeare!” - przynajmniej tak stwierdził Evan Ziporyn. Utwór jest do tego stopnia rockowy, że znalazł się w repertuarze gry Rock Band (zbliżonej do Guitar Hero).
Druga część wieczoru odbyła się w Teatrze Łaźnia Nowa, gdzie zaprezentował się młody krakowski zespół perkusyjny Amadrums. I przyznać należy, że był to koncert znakomity!
Otworzył Michaela Gordona na bębny solo. Wykonawca nie ma tu łatwego zadania, kiedy obie ręce grają w różnym tempie, które to zaś naprzemiennie się zmienia. Inspiracją dla Gordona było porównanie rąk do podwójnej helisy DNA, „która spiralnym ruchem okręca się wokół siebie samej w nieskończoność.
„So called laws of nature (part II & III)” wykonano w obecności kompozytora – Davida Langa. Sam autor pisze, że to jego najbardziej naukowa kompozycja. „Muzyka zrobiona jest z proporcji i liczb, formuł i schematów, zastanawiało mnie zawsze co te liczby znaczą, czy to same liczby generują pewne struktury, tworząc kontekst i znaczenie, i formę, czy może są one tylko przypadkowym produktem ubocznym jakichś innych, głębszych, bardziej tajemniczych procesów?”
4 muzyków, na specyficznych zestawach perkusyjnych grali ten sam motyw, przesunięty między sobą w czasie – kanon, zawiły dużo bardziej od „Panie Janie”. Z upływem czasu schematy muzyczne przenosiły się na kolejne elementy zestawu perkusyjnego a role muzyków zaczęły się przeplatać. W połowie utworu wykonawcy „przesiedli się” na inne zestawy, metalowe misy i drobne przeszkadzajki. Powtarzane motywy igrały z przyzwyczajeniami słuchaczy – czy to pauzą, czy wprowadzeniem niepasującego pozornie dźwięku, który po chwili stawał się nierozerwalną częścią „melodii”.
W utworze „Dark Full Ride” Julii Wolfe– na cztery perkusje (choć kompozytorka przewidział jeszcze udział sześciu fortpeianów, ośmiu kontrabasów i dziewięciu dud !!!) - za jednym z zestawów usiadł inicjator powstania Amadrums – prof. Jan Pilch. Muzyka ta zabrzmiała jak jedno epickie solo perkusyjne rozszczepione na czterech muzyków przy pomocy pryzmatu. Przez pierwsze kilka (a może kilkanaście minut) perkusisiści grali tylko na hi-hat'ach, potem stopniowo poszerzali instumentarium aż do finału godnego najbardziej efektownych drummerów rocka progresywnego.
Wieczór zwieńczyło „Six Marimbas” autorstwa bohatera festiwalu – Steve'a Reicha. Gdzieniegdzie w kuluarach, do dobrego tonu należy wygłaszać sentencje, że „Reich jest przereklamowany” - tymczasem każda kolejna odsłona jego twórczości pokazuje jak żywa, inspirująca, poruszająca i niebywale wręcz komunikatywna jest jego muzyka. Być może to autorzy tacy jak John Adams czy Michael Gordon czy Julia Wolfe są niedostatecznie wypromowani, ale sława Reicha jest absolutnie zasłużona.
Na koniec jedna uwaga do znakomitego zespołu Amadrums, który w piątkowy wieczór zagrał brawurowo. Choć ktoś może uznać to za czepialstwo, nie jest to rzecz bez znaczenia: zachowanie na scenie. Kiedy do publiczności wychodzili Amerykanie czuć było, że gra sprawia im przyjemność, że cieszą się ze spotkania ze sobą i z publicznością. Mówił to także ich wygląd, strój. Kiedy do gry weszli świetni Amadrums, właściwie tylko po Wiktorii Chrobak-Mielec widać było, że czerpie przyjemność z tego co robi. Wrażenie to jednak znikało zaraz po zakończeniu utworu. Nie domagam się szczerzenia zębów i puszczania oczka do publiczności, ale nie chcę mieć poczucia winy, że muzycy grają przede mną za karę. Kamienne, smutne twarze w szarawych wyciągniętych ze spodni koszulach – to też jest element koncertu, a tych Amadrums będzie grało, mam nadzieję, jak najwięcej.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.