Tomasz Gadecki: Jeśli mi trochę odbija, to doskonale

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
mat.prasowe

Tomasz Gadecki od wielu lat związany jest ze sceną improwizowaną w Trójmieście. Współtworzy m.in. zespół Olbrzym i Kurdupel, Gdynia Imrpovisers Orchestra czy Lonker See. W tym roku, podczas festiwalu Jazz Jantar nagrał album „Awatair Plays Coltrane”, z muzyką zainspirowaną kompozycjami zebranymi na albumie  Coltrane’a – „Meditations”. Choć z zawodu jest finansistą, po godzinach przeistacza się w pewnego siebie muzyka, świadomego pojęć takich jak: improwizacja, kolektywność i muzyczne wyzwolenie.

Jesteś kuratorem tegorocznego projektu „Wolność, Kosmos, Improwizacja” w Desdemonie, w Gdyni. Dziś ostatni koncert w ramach tego cyklu. Opowiedz o tym wydarzeniu, czy możesz je jakoś podsumować?

Koncerty odbywały się praktycznie co miesiąc, z przerwami na wakacje i początek roku. Byłem kuratorem czterech spotkań, niestety nie mogłem być na wszystkich koncertach, choć słuchałem ich, bo radio Toksyna.fm prowadziło live streaming. Jeśli zaś chodzi o charakter koncertów...  Już w samym pojęciu „improwizacja” tkwi olbrzymie bogactwo, do tego „kosmos” i „wolność”. Wszystkie trzy elementy były różnie pojmowane przez muzyków. Byli tacy, którzy przychodzili przygotowani w takim sensie że mieli gotowe utwory. Były też oczywiście doskonałe koncerty, pełne twórczej energii i improwizacji, w której nic nie jest usankcjonowane.

A jaki był odbiór wydarzenia?

Odbiór był fantastyczny ale wiadomo że zawsze może być jeszcze lepiej. Na jednych koncertach było 100 osób, na innych mniej niż 30. Choć powiedzmy sobie szczerze: jak na trójmiejską scenę awangardową 30 osób to już i tak całkiem fajnie. W zapraszaniu gości na koncerty z cyklu „Wolność, Kosmos, Improwizacja” dość szybko zauważyłem jeden kłopot. Założenie było takie, że jeżeli ktoś grał tutaj w zeszłym roku, nie mógł być już zaproszony w następnym. W ten sposób lista osób, które mogłyby wystąpić, automatycznie zaczęła się kurczyć. Ale poradziliśmy sobie i z tym zapraszając gości z Polski np Paulina Owczarek.

Zapraszałeś też osoby spoza kręgu muzycznego.

Tak. Podczas każdego spotkania zapraszaliśmy jedną osobę – „niemuzyka”, postać luźno powiązaną z tematyką koncertu. I tak na przykład przy temacie „Światło” gościem był były ksiądz – Witek Bock, który opowiadał o zjawisku iluminacji. Innym razem, tematem był „Widnokrąg”. Wymarzyłem sobie płaskoziemca, ale był z tym problem. Zaprosiłem więc aktora, który odgrywał rolę płaskoziemca, chodząc i przekonując wszystkich zgromadzonych, że Ziema jest płaska. Dzisiaj z kolei odbędzie się performance pt. „Przesilenie”. Zaprosiłem performera i szczerze powiedziawszy - nie wiem co się wydarzy. Po raz pierwszy też będę grał podczas WKIMu.

Dziś na scenie będziesz występował z perkusistą Michałem Gosem. W tym roku razem z Markiem Tokarem wydaliście album „Awatair Plays Coltrane”. Zanim przejdziemy do tematu płyty, chciałam spytać o nazwę: Awatair.

Chciałem, żeby zespół nazywał się po prostu „Watair”. Jesteśmy znad morza, charakterystycznymi rzeczami są tutaj dwa żywioły. Przede wszystkim woda, ale też wiatr – wieje przecież codziennie. Na tym styku zawsze działy się ciekawe rzeczy. Do współpracy zaprosiłem też Marka Tokara i  to on zaproponował nazwę Awatair – bardzo lubię tego człowieka, cenię jego inwencję, więc przystałem na ten pomysł. Fonetycznie to po prostu „awatar”. W części pisemnej natomiast kryją się wspomniane żywioły: woda i powietrze.

Myślę, że każdy saksofonista ma swoją osobistą historię z Coltranem. Jak było u Ciebie?

Nie wiem, czy każdy, bo często gdy rozmawiam z saksofonistami o ich idolach, to wymieniają wiele nazwisk. Coltrane jest tylko jednym z nich. Ale prawdą jest, że każdy zna jego twórczość. W moim przypadku był on pierwszym saksofonistą, którego usłyszałem w takiej otwartej formie. Potem oczywiście byli inni: Albert Ayler, czy Anthony Braxton. Jednak pierwsze wrażenie jest zawsze najsilniejsze. Jako nastolatek, słuchałem Milesa Davisa – tych ładnych, poukładanych kompozycji na „Kind Of Blue” i nagle wpadła mi płyta Coltrane’a – „Meditations”. Kupiłem ją w Gdyni, w sklepie Koloseum. Był to dla mnie szok. Energia, która rozwala od środka. To właśnie wtedy uzmysłowiłem sobie, że nie będę grał „swingów”. Jest tylu innych muzyków, którzy to świetnie robią, a ja kocham granie bezkompromisowe.

„Awatair Plays Coltrane” nagraliście podczas koncertu na festiwalu Jazz Jantar – czym różni się podejście muzyka improwizującego do płyty koncertowej i tej, nagrywanej w studio? 

Różnica jest w publiczności, której nie ma w studio. Tego się nie da przecenić. Publiczność jest bardzo ważna. Kiedy nagrywaliśmy płytę „Awatair plays Coltrane” w Żaku większość ludzi przyszła na drugi koncert tego wieczoru – zespół Algorythm. Awatair powstał przecież dokładnie w tamtym momencie, nikt wcześniej nie słyszał o tym projekcie, a mimo to energia podczas koncertu była świetna. Moim zdaniem, są takie zespoły, które powinny nagrywać tylko live. Jestem tego doskonałym przykładem. Czerpię energię z ludzi. Razem z Michałem Gosem, gramy również w rockowo-psychodelicznym zespole Lonker See, z którym gdy wchodzimy do studia jest nam naprawdę ciężko, z kolei na koncertach kreujemy kompletnie inny, zwariowany  świat.

A co z wychodzącą podczas koncertów publicznością?

Kiedyś byłem na koncercie Anthonego Braxtona w Gdańsku. Mam wrażenie, że zgromadzeni ludzie myśleli że idą na koncert amerykańskiej piosenkarki Toni Braxton (śmiech). Na scenę wyszedł starszy pan, razem z trzema swoimi studentkami: pianistką, altowiolistką i fagocistką. Postawił wielką klepsydrę na stole, rozłożył nuty na pulpit i zaczęło się. Totalna japońska fryta. Dość szybko się zorientowałem, że to niemożliwe, że grają z nut. Okazało się, że mieli partytury graficzne. W pewnym momencie wyszła 1/3 sali. Profesjonalizm Braxtona bardzo mi wtedy zaimponował. Grał dalej, w ogóle nie zauważył wyjścia tych ludzi, był maksymalnie skupiony na muzyce. Ale cieszę się, że ci ludzie mieli odwagę wyjść. Sądzę, że jako słuchacze musimy okazywać niezadowolenie. Jak zaczynasz czytać książkę i ci się nie podoba, to nie musisz jej przecież kończyć. Jak jesteś na koncercie i ci się nie podoba – wyjdź. To nie jest powiedzenie „ale słabo gracie”, ale raczej „nie podoba mi się, nie chcę w to wejść, nie rozumiem tego”. 

Zastanawiałeś się co Coltrane powiedziałby o Waszym albumie?

Może pomyślałby że poszliśmy nieco dalej niż to, co on nagrał, albo że zrozumieliśmy sposób, w który pojmował muzykę. Ale co konkretnie by powiedział – trudno mi przewidzieć. Niektórzy twierdzą, że na koniec już mu trochę odbijało. Jeśli mi trochę odbija, to doskonale.

Dlaczego zdecydowaliśćie się z Michałem grać akurat z Markiem Tokarem? Jak to się zaczęło?

Pierwszy raz usłyszałem go w tentecie Kena Vandermarka. Już wtedy kontrabasista zrobił na mnie wielkie wrażenie – totalny wariat, to był właśnie Mark. Lata później, mój kolega powiedział mi, że zna Marka. Poznaliśmy się i udało się nam zagrać dwa koncerty: w Warszawie i w Gdańsku. Potem Mark zaproponował mi współpracę w swoim zespole. Zagraliśmy około 10 koncertów na Ukrainie. Muszę przyznać, że Ukraina jest zupełnie w innym czasie odbioru muzyki, niż Polska. Oni są nią zachłyśnięci. Kolejki po bilety, jazz w wielkich teatrach i filharmoniach – szalony odbiór. U nas przyjeżdżają gwiazdorzy jazzowi i sale są zapełnione w połowie, a tam przyjeżdżają „niegwiazdorzy”, a sale pękają w szwach.

Może jest to  powiązane z dążeniem do pewnego rodzaju wyzwolenia myśli? Próbami definiowania wolności?

Muzyka zawsze wiąże się z wolnością i jej duchem, a nie harmonią i swingowaniem. Te nagrania, które powstały 30, 40, 50 lat temu  są teraz nadal popularne, bo niosły ze sobą potężny przekaz, chęć wyzwolenia. Kiedyś w Polsce, był jak to się teraz ładnie mówi „hype” na muzykę jazzową. To były trudne czasy, lata 80. 90 – poszukiwanie wolności. Pamiętam, że wtedy po koncertach, chodziłem 10 cm nad chodnikiem; czułem, że latam. Teraz jazz jest „muzyczką do windy”. I to jest dość przykre. Jazz stał się przedmiotem zajęć na studiach. Można się nauczyć matematyki, fizyki, klasyki i jazzu. Nie zrozum mnie źle, nie uważam, żeby jazz umarł. Nadal mamy muzykę improwizowaną, yass, muzykę współczesną, ale nawet w samej improwizacji widać różne nurty, podejścia. Muzycy, którzy lubią grać muzykę freejazzową, która ma pewne zasady, specyficzną artykulację (mój znajomy nazywa ją „wściekły indor”), niezawsze potrafią improwizować, w pełnym znaczeniu tego słowa. Spotykasz się z freejazzmanami,, zaczynacie grać i oni wchodzą w swoje ramy jazzowe, w którym każdy z nich prędzej czy później chce zagrać solówkę. Natomiast muzyka improwizowana to sprawa kolektywna, jesteśmy tu i teraz i tworzymy całość w jednej chwili. Nie ma tu czegoś takiego jak „solówka”. No bo jak można zagrać solówkę, jeśli nie wiesz co  zagra za sekundę basista? Nie możesz przecież tego przewidzieć, więc nie jesteś w stanie ułożyć swojej partii. W muzyce improwizowanej, gdy cztery osoby wychodzą na scenę, słuchają siebie nawzajem i wypełniają przestrzeń swoim kolektywnym brzmieniem. To jest zupełnie inna sytuacja niż ta, w której wychodzi freejazzowy zespół i każdy jak najgłośniej chce zagrać swoją partię. Ten freejazowy język jest dość męczący, solówki szybko stają się w nim przekrzykiwaniem.

A jak się zabrać do słuchania muzyki improwizowanej? W jaki sposób szukać tych współbrzmień?

Wyłączyć myślenie. Nie spodziewać się czegoś, po prostu chcieć przeżyć, a niekoniecznie zrozumieć.  Każdy z nas ma codzienne życie, troski – kiedy przychodzimy do miejsca, w którym ludzie grają muzykę na żywo, chcemy oderwać się, przeżyć coś innego. Nie po to, by wysłuchać identycznej solówki Coltrane’a, jak ta, którą znamy z płyty, tylko po to, żeby zmierzyć się z czymś nowym. Jeśli wyłączymy oczekiwania, da się wejść w każdą muzykę. Warunkiem jest oczywiście, to, że wykonawcom musi zależeć na wspomnianym kolektywnym brzmieniu. Jest taka definicja dobrego koncertu, którą powiedział mi kiedyś Rafał Mazur: dobry koncert improwizowany jest wtedy, gdy wszyscy muzycy są zadowoleni. I słuchacze również.

Co według Ciebie jest najważniejsze w improwizacji?

Najważniejsza w improwizacji jest interakcja. Reakcja na drugiego muzyka musi być na bardzo wysokim poziomie. Nie można przecież zakładać, że wyjdzie z tego jakaś forma: fuga Bacha, standard jazzowy: II, V, I. Jedyne co zostaje to interakcja. Jeśli jest dobra, materiał będzie dobry. Druga rzecz to emocje. Bartek Chaciński napisał o naszej płycie „Awatair Plays Coltrane”, że jeśli mamy wejść w muzykę improwizowaną, to tylko taką z emocjami, a nie tą taneczną.

Taneczną?

Weźmy na przykład scenę brytyjską – Shabaka Hutchings i Sons Of Kemet. Świetni muzycy, którzy tworzą tak naprawdę muzykę taneczną. Dwóch perkusistów gra podstawę rytmiczną: dość przewidujący beat, do którego ludzie podrygują. Można potańczyć, pobawić się, ale ciężko dopatrywać się tam emocji. Polskie przykłady są nieco trudniejsze: orkiestra Maseckiego i Młynarskiego – to już podejście w stronę totalnego poukładania wszystkich elementów, choć ci muzycy wywodzą się ze środowiska świetnie improwizującego. Jeden z lepszych koncertów improwizowanych, na jakich byłem to właśnie trio Maseckiego.

Skupmy się na Twoich projektach. Zespół Olbrzym i Kurdupel – tworzysz razem z Marcinem Bożkiem już kilkanaście lat. Co jest kluczem dla tak długiej współpracy?

Ja jestem tym kluczem. Nie denerwuję się tak łatwo (śmiech). 13 czy 14 lat temu, Marcin dostał kontrakt w Teatrze Muzycznym w Gdyni i przeprowadził się na Pomorze. To wtedy zapoznał nas ze sobą, nasz znajomy pianista. Spotkaliśmy się na jazzowym jam session, na którym oboje się strasznie nudziliśmy. Później postanowiliśmy razem pograć. Zaczęliśmy myśleć, w jaki sposób tworzyć muzykę improwizowaną. Bardzo dużo ćwiczyliśmy. Czasami robiliśmy siedem prób w tygodniu. Oczywiście, w muzyce improwizowanej nie da się wyćwiczyć danego fragmentu, w związku z czym skupiliśmy się na wypracowywaniu interakcji. Zadawaliśmy sobie różne tematy, na przykład: granie tylko długich dźwięków, potem krótkich, granie różną artykulacją. Zwracanie uwagi na jedną rzecz, potem na dwie, trzy. Tego typu próby trwały kilka lat. Pod koniec zadawaliśmy sobie temat pt. „możesz robić wszystko, co chcesz”. Stworzyliśmy swój język wypowiedzi, którego używamy do dziś.

Ostatnio coraz częściej bywasz w Berlinie. Ciągnie Cię do tamtejszej sceny?

Moja przeprowadzka do Berlina, to w dużej mierze względy osobiste. Zaproponowano mi dobrą pracę na stanowisku finansisty. Pewnie bym jej nie wziął, ale że to Berlin, w którym scena improwizowana jest bardzo rozbudowana, to zdecydowałem. Jednego wieczoru masz tam do wyboru 14 różnych koncertów improwizowanych. Nie w tygodniu, czy w miesiącu, tak jak w Polsce, ale codziennie. Stwierdziłem,  że to jest właśnie mój świat. W swojej muzyce jestem chyba bardziej berliński niż trójmiejski. Poza tym pociąga mnie multikulturowość tego miejsca: tam jest cay świati – ścieranie się różnych muzycznych światów. Jest w tym mieście coś fajnego, pociągającego, jest wolność którą kocham.

P.S. Tomasza Gadeckiego:
W muzyce najważniejszy jest  sound.
Chciałabym zagrać na jednej scenie z Marciem Ribot.
Jeśli nie byłbym muzykiem, pracowałbym jako, pracuję jako dyrektor finansowy.
Płyta, której słucham w samochodzie Tomek Stańko – „Balladyna”.
Jestem  mistrzem w utrudnianiu ludziom życia.
Film, który ostatnio oglądałem to serial Wataha.
Moje ulubione miejsce w Trójmieście to molo w Redłowie.