Joanna Duda: „Muzyka jak grzyb”

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
https://www.joannaduda.eu/projects

Z Joanną Dudą umawiam się niedaleko gdyńskiego bulwaru, na poranną kawę. Pomimo wczesnej pory pianistka nie stroni od żartów i spontanicznych wybuchów śmiechu. Wyczerpująco odpowiada na każde pytanie opowiadając mi o swoim najnowszym albumie „Keen”, tajnikach muzyki elektronicznej, a także swoim globalnym podejściu do tworzenia.

Kiedy zaczęłaś eksperymentować z brzmieniem? Wychodzić poza ramy fortepianu?

Tak naprawdę, od dawna w brzmieniach elektronicznych widziałam przyszłość. Bardziej świadomie zaczęłam o tym myśleć w liceum, kiedy zaczynałam grać ze słuchu i chciałam nauczyć się improwizacji. Już jako nastolatka, kiedy słuchałam na przykład zespołu Air (śmiech) byłam zafascynowana warstwami brzmieniowymi, które były bardzo oniryczne. Nie wiedziałam wtedy, z czego są generowane i bardzo mnie to intrygowało. Intensywniejsze poszukiwania zaczęły się, kiedy kupiłam swój pierwszy komputer. Gruby biały Macbook, na który został zainstalowany program Logic. To na nim robiłam pierwsze produkcje; odkrywałam stopniowo świat dźwięków abstrakcyjnych, które jednocześnie mogą być narracją utworu. Natomiast, nigdy nie pochłonął mnie świat syntezatorów - tak zwany „hardware”, dlatego też nigdy nie obkupiłam się toną sprzętu. Kiedy przesiadłam się z Logica na Abletona, okazało się, że moim głównym narzędziem pracy stał się cyfrowy rejestrator. Nagrywałam nim dźwięki z otoczenia: intrygujące, ciekawe, a czasami nawet przypadkowe. To w nich odnajdywałam największe źródło inspiracji. Mam na myśli materię dźwiękową, która nie jest oczywista i którą można modulować.

Słuchając Twojego najnowszego albumu „Keen” nie sposób nie zastanowić się, w jaki sposób generujesz dźwięki zebrane na tej płycie. Na przykład w utworze „Agnus” główny motyw grany jest na jakimś instrumencie strunowym. Na mandolinie? Sama na niej grasz?

(Śmiech). Dużo osób pyta mnie, co to za instrument, ale jeszcze nikt nie go nie odgadnął. To jest… szpinet. Kiedyś, będąc w domu kultury Winda we Wrzeszczu, miałam próbę z teatrem Amareya i akurat dziewczyny musiały przećwiczyć coś bez muzyki, więc poszłam do innej salki pograć. Na miejscu, oprócz pianina stał klawesyn i szpinet. Od razu do niego usiadłam i chciałam sprawdzić, „co tam w tym szpinecie słychać?”. Okazało się, że jest dość mocno rozstrojony, lecz ma niezwykle inspirujący dźwięk. Tego dnia miałam ze sobą zooma i nagrałam bardzo dużo sampli, które później znalazły się na albumie „Keen”.

Większość dźwięków na płycie to efekt podobnych działań? To nie są gotowe sample?

Nie, absolutnie. Większość jest przeze mnie wygenerowana, albo nagrana i przetworzona. Może pomijając ekstremalne basowe brzmienia, które oczywiście też da się wygenerować, ale istnieją bardzo fajne sample, które można ściągnąć i zastosować w oryginalny sposób.

A jakie są tendencje w muzyce elektronicznej podczas tworzenia utworów? Co się wykorzystuje?

Z mojej obserwacji wynika, że tworzenie elektroniki odbywa się w dość techniczny sposób. Mówię tutaj zarówno o modularach, czyli tak zwanej syntezie modularnej, jak i mocnym przywiązaniu się do tempa (jeśli mówimy o elektronice aspirującej do IDM). W mojej muzyce chodzi o to, by tempo było jak najbardziej pod skórą. Nie jest podane w oczywisty sposób, natomiast we wszystkich utworach wyraźnie czuć konkretny puls. Zależy mi na tym, by był nieregularny. Nasze twarze i ciała nie są przecież idealnie symetryczne, nasze serca nie biją dokładnie 60 uderzeń na minutę. Chciałabym żeby moja muzyka była w podobny sposób niemiarowa. Żeby rozrastała się jak jakiś biologiczny twór: roślina, albo grzyb, który jest przepiękny w swojej nieregularności. Biorąc pod uwagę definicję baroku, można powiedzieć, że to nowy barok (barocco - nieregularna perła).

Dlaczego zdecydowałaś się na solowy album?

Przyszedł moment, w którym po prostu do tego dojrzałam. W zasadzie, płytę „Keen” zaczęłam robić już w 2015.  W dużej mierze przeważyła o tym moja praca z teatrem Amareya. Dzięki tej współpracy mogłam się sprawdzić na polu elektronicznym w początkującym stadium przygody z Abletonem.  Bardzo rozwijające było dla mnie komponowanie muzyki, która związana jest z ruchem. Co tu dużo mówić: zawsze chciałam grać do tańca (śmiech).

To były wyłącznie Twoje kompozycje?

Tak, jestem tam nadwornym kompozytorem. Wiesz, czasami potrzeba bodźca z zewnątrz, żeby nauczyć się czegoś nowego. Nie należę też do osób, które oglądają tutoriale, nie czytam instrukcji. Moja praca w dużej mierze opiera się na praktyce, doświadczeniu, metodzie prób i błędów. I tak właśnie nauczyłam się korzystać z Abletona: w oparciu o swoją intuicję, ucho i wyobraźnię, a nie wiedzę teoretyczną. Z czasem, zaczęłam śmielej eksperymentować, łączyć dwie pozornie niemające ze sobą nic wspólnego warstwy. Nagle otworzył się przede mną nowy świat, który o dziwo, był bardzo spójny. Później zauważyłam, że nawet podstawowy zbiór surowych dźwięków, których używam, jest w pewien sposób jednorodny, więc sam w sobie staje się moim instrumentem. Przechodząc tę drogę, zaczęłam tworzyć kompozycje, w taki a nie inny sposób. Mój styl się ukształtował i tak powstał „Keen”.

A jak losy Twojego tria z Maxem Muchą i Maxem Andrzejewskim?

Trio to właściwie mój poboczny projekt. Dawno nie prowadziłam żadnego zespołu i pewnego dnia stwierdziłam, że chciałabym go założyć (śmiech). Tęskniłam za formułą tria. Byłam pewna, że w roli basisty sprawdzi się Max Mucha. Natomiast, co do bębniarza nie do końca wiedziałam, kto nim będzie. Do tej pory grał z nami Max Andrzejewski, ale ze względu na ograniczenia logistyczne musiałam znaleźć nowego bębniarza, a właściwie bębniarzy: Michała Bryndala i Sławka Koryzno. Nagram, więc płytę w trio, z dwoma bębniarzami (śmiech). Z Michałem współpracowałam już w moim zespole AuAuA, więc tym bardziej cieszę na ponowne granie razem. Sławek też jest super gościem, odpowiada mi jego styl gry, ale pierwsze koncerty dopiero przed nami. O rozwoju tego zespołu zasądził też łut szczęścia - w ostatnich minutach wysłałam zgłoszenie na showcase Jazzahead!2018, na który zostaliśmy przyjęci i dzięki temu, z ramienia Festiwalu Jazztopad pojechaliśmy do Kanady w czerwcu tego roku. Kolejne koncerty będziemy grać w Warszawie i Helsinkach w październiku. Bardzo cieszą mnie nadchodzące perspektywy.

Minione wakacje były dla Ciebie bardzo owocne w podróże. Razem z albumem „Keen” byłaś w Kanadzie, w Japonii.

Akurat w Japonii byłam z kwintetem Wojtka Mazolewskiego, ale grałam tam już solowe koncerty, w Ambasadzie Polskiej i w Hot Buttered Club, bodajże w roku 2015. Organizatorzy, znając mnie z WMQ, myśleli, że będzie to pianistyczny koncert solo. A ja przyszłam z moimi gratami: laptopem, pushem, dyktafonem i syntezatorem Korg Monotribe – małe pudełeczko, generujące monofoniczne brzmienia. Weszłam do klubu, na środku którego stał keyboard, więc poprosiłam o usunięcie instrumentu. Ludzie byli mocno zdziwieni, przekonani, że to będzie typowy, jazzowy koncert ze standardami, ale koniec końców – przeżyli moje eksperymenty i bardzo im się podobało. Naprawdę zabawna sytuacja.

A jak ludzie w różnych częściach świata odbierają Twoją twórczość teraz? Myślisz, że można mówić dziś o tym, że muzyka ma globalny charakter?

Wydaje mi się, że muzyka, w której jest uniwersalny, emocjonalny przekaz wszędzie wywołuje podobne reakcje. Z tego, co widzę, ludzie są wkręceni i dają się ponieść, niezależnie od miejsca, w którym gram. Ale muszę przyznać, że bardzo cieszy fakt, że w Polsce mamy już całkiem „wyśmiganą” publikę.

Jesteś pianistką, ale fortepian jest tylko jednym z instrumentów, z których wydobywasz dźwięki.

Fortepian nie jest dominantą. Ostatnio grałam koncert, na którym używałam fortepianu tylko przez 15 minut. Instrument tylko dlatego, że stoi na scenie, nie musi być przecież ciągle używany. Jestem daleka od idei bycia pianistką. Ale oczywiście zdarzają się koncerty typowo pianistyczne. Ostatnio grałam w Muzeum Emigracji, w Gdyni koncert inspirowany Lutosławskim, Bacewicz i Sikorskim. Bez żadnego nagłośnienia i efektów. Piękne spotkanie.

Czyli wracasz czasami do klasyki?

W klasyce znajduje największe inspiracje, jeśli chodzi o moją muzykę. W ogóle sądzę, że muzyka, którą robię solowo to raczej współczesna muzyka klasyczna. Jeśli chodzi konkretne osoby-inspiracje, to z pewnością są to John Cage, Morton Feldman, Cornelius Cardew. Inspirują mnie też młodzi polscy kompozytorzy, tacy jak Wojtek Blecharz. Przy tym wszystkim nie stronię od całej masy piosenek, których mam kolekcję na playlistach Spotify.

Fuga, Menuet, Agnus – to tytuły Twoich utworów na Keen, będące typowymi formami dla muzyki klasycznej. W jaki sposób do nich nawiązujesz? Twój Menuet nie jest szczególnie taneczny, raczej mantryczny, baranka bożego też raczej nie słychać w Agnus.

Jak to? Przecież mój menuet jest na 6/8 (śmiech), miał być taneczny. Wiesz, chciałabym w ten zimny intelektualny nurt kompozytorski wpuścić żart i przymrużenie oka. Dzięki temu zyskuję bardziej ludzki wymiar i nawiązuję nić porozumienia z publicznością, co z resztą bardzo lubię. Oczywiście można to robić wyłącznie muzyką, ale często żeby przyjąć muzykę, która już od pierwszych dźwięków wymaga skupienia, trzeba się do niej dobrze nastawić. Czasami wystarczy powiedzieć coś zabawnego, zagrać coś śmiesznego. Na co dzień, nie należę do osób zbyt poważnych, dlaczego więc miałabym być zupełnie poważna na scenie?

Dość długo współpracujesz też z kwintetem Wojtka Mazolewskiego. Co najbardziej cenisz w tym zespole?

Najbardziej cenię sobie konsekwencję działań. Kiedy zaczynaliśmy nie było takiej regularności. Od momentu, kiedy wydaliśmy „Polkę”, nagle zrobiło się znacznie spokojniej, nie ma już momentów, w których nagle przez pół roku nie ma ciągłości koncertów. Wojtek wkłada dużo pracy w to, żeby zespół dobrze funkcjonował. Ostatnio zaczęliśmy grać muzykę Krzysztofa Komedy - właśnie ukazała się płyta „When Angels Fall”, a my przygotowujemy się do następnego albumu, który ma być zupełnie inny od naszych poprzednich działań, ale nic więcej na ten temat na razie nie mogę powiedzieć.

Gdzie możemy Cię usłyszeć w najbliższym czasie?

W najbliższym czasie robię projekt na zamówienie festiwalu Open House w Gdańsku. W tym roku festiwal odbywa się w Oliwie, a to dzielnica, w której się wychowałam. Robię specjalny muzyczno-wizualny projekt. Do muzyki robię więc visual, który będzie oparty na starych VHS-ach, głównie nagranych w dawnej Oliwie. Część materiałów pochodzi z moich prywatnych archiwów, a właściwie z archiwów moich rodziców. Będzie to trochę sentymentalna podróż dla mnie, ale także pokazanie jak kiedyś się żyło, jak ludzie spędzali czas.

W tym roku będziesz grała również na Ad Libitum razem z Krzysztofem Knittelm i Markiem Chołoniewskim.

W kwietniu zadzwonił do mnie Krzysztof Knittel i zaproponował współpracę. Zgodziłam się, ale w tamtym czasie miałam małe zamieszanie z telefonami. Testowałam kalendarz, który nie synchronizował wszystkich wydarzeń do kalendarza Google i jakimś cudem to zapisane wydarzenie zniknęło z mojego kalendarza… Zwyczajnie o tym zapomniałam. Ale na szczęście, kilka dni temu napisał do mnie znajomy: „Cześć, widziałem, że grasz na Ad Lbitum. Super!”. Wówczas przypomniałam sobie kwietniową rozmowę. Strasznie jestem wdzięczna mojemu koledze, że mi o tym przypomniał. Jeśli chodzi o sam festiwal Ad Libitum, to już dawno chciałam tam zagrać i bardzo się cieszę, że w tym roku się uda i to w tak znakomitym towarzystwie! Obecnie jesteśmy na etapie przesyłania sobie próbnych materiałów mailowo. Zapowiada się bardzo ciekawa fuzja brzmień.
Aktualne informacje na temat koncertów Joanny Dudy można znaleźć na jej stronie i internetowej i fanpage’u na Facebooku.

P.S. Joanny Dudy:
W muzyce najwspanialsze jest to, co niewiadome.
Chciałabym zagrać na jednej scenie z Tiną Turner.
Jestem dobra w  byciu dobrą.
Za 10 lat będę miała Pontiaca Firebirda z lat 70.
Gdy byłam mała chciałam grać na basie.
Najgorszy przedmiot w szkole nie było takiego (śmiech).
Herbie Hancock, Keith Jarret czy Chic Corea? Herbie Hancock.
Płyta, którą słucham w samochodzie Kim Cass - Kim Cass.
Moje ulubione miejsce w Trójmieście to okolice bulwaru, w stronę dzikiej plaży w Gdyni.