Różne recepty na muzykę improwizowaną – relacja z drugiego weekendu festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
materiały organizatora

Choć w kwestii frekwencji, w miniony weekend halloweenowe imprezy pokonały Jazz Jantar, nie można tego powiedzieć o jakości wrażeń dostarczonych przez gdańskiego Żaka. Pomimo braku sprawdzonych nazwisk na line-upie, festiwalowe koncerty zaspokoiły, a przede wszystkim zainteresowały. Młodzi muzycy w bezkompromisowy sposób rozprawili się z mityczną jazzową formułą. Zaprezentowali własne, jakże różne recepty na współczesną muzykę improwizowaną.

Sobotni wieczór rozpoczął się od performatywnej podróży za sterem saksofonisty i kompozytora - Jurka Mączyńskiego i premiery jego najnowszego wydania pt. „Sariani”. Projekt Mączyńskiego, Jerry & The Pelican System nieoczekiwanie zmniejszył się osobowo. Ponad dwa lata temu, na scenie Żaka pod tą samą nazwą saksofonista wystąpił razem z perkusistką Wiktorią Jakubowską, trębaczem Marcinem Elszkowskim, pianistą Marcelem Balińskim i kontrabasistą Franciszkiem Pospieszalskim. Tym większe zdziwienie wywołał więc widok samotnego Jurka, który dotychczas współpracujących z nim muzyków zamienił na abeltonowskie sceny. Osobowa redukcja nie ma jednak nic wspólnego ze spadkiem energii i jakości tworzonej przez Mączyńskiego muzyki. Wręcz przeciwnie; ów kompresja wpłynęła na większą klarowność stylistyczną prezentowanej muzyki. Minimalistyczne komponenty i symbolizujące dźwiękowo motywy bardzo szybko zbudowały transowość koncertu, wplątując doń elementy kontemplacyjne, bazujące na brzmieniach z odległego uniwersum. Do elektrycznych ścieżek artysta na bieżąco dopasowywał proste motywy na saksofonie, którym zaklinał rzeczywistość i niczym dojrzały impresjonista malował wiarygodne obrazy w głowach słuchaczy. Wysokiej jakości eklektyzm tego występu dopełniony został bardzo adekwatnymi, kosmicznymi wizualizacjami autorstwa Katarzyny Dębskiej. Całość chłonęło się naprawdę znakomicie.

 

Druga część wieczoru należała do berlińskiego duetu – Training, który wspomagany był zdalnie przez odpowiedzialną za zjawiskowe wizualizację - Işıl Karataş a także gitarzystę Johna Ditericha, który również za pomocą technologii dołączył do koncertu i pomimo odległości mógł dogrywać skromne partie. Pierwsze skrzypce należały jednak do Maxa Andrzejewskiego i Johannesa Schleiermachera, którzy w moim odczuciu na nowo zdefiniowali pojęcie rytmu, pulsu i metryki, które tak często traktowane jest po macoszemu. Duet w niesamowicie energetyczny sposób porwał publiczność szaloną feerią dźwięków. Struktura ich brzmienia była sukcesywnie urozmaicana, a to przez galopujące solówki na saksofonie lub flecie w wykonaniu Johannesa Schleiermachera, a to w przypadku syntezatorów w rękach Maxa Andrzejewskiego. Trzonem dla tego żywego występu była jednak wykraczająca poza granice ekspresji perkusja Maxa Andrzejewskiego – całkowicie przekonująca, żwawa, niepowtarzalna i totalnie wyzwolona.

 

Dwóch skrajnie różnych muzycznych wizji mogliśmy posłuchać w minioną niedzielę, 31.10.2021. Obie uzasadnione, obie autentyczne, obie swobodne i bardzo udane.

JAH Trio to powstały z inicjatywy gdańskiego pianisty Jana Jareckiego klasyczny band, prezentujący zintegrowane, kameralne brzmienie tria jazzowego. Pianista do współpracy zaprosił kontrabasistę Michała Aftykę i perkusistę Marcina Sojkę. Ich muzyka z debiutanckiego albumu „Travelers” bazuje na kantylenowych motywach, wykonywanych przez trio w sposób niezwykle swobodny i nienaganny. Sporo tu nawiązań do jazzowych tradycji melodystów pokroju Billa Evansa. Panowie klasyczną strukturę urozmaicili dawką świeżego swingu i melodycznej finezji, o której młodzi muzycy tak często dziś zapominają, na rzecz improwizacyjnej popisówy. W grze JAH Trio wyczuć można było również uważność, wzajemną życzliwość, podskórne porozumienie i to, że grany materiał, mimo że już zarejestrowany, wciąż ewoluuje, zyskując nowy, szerszy wymiar.

 

Koncertem zamykającym jazz jantarowy weekend był występ USO 9001 – młodocianego tria, które na Sali Suwnicowej wznieciło prawdziwy ogień. Minimalistyczne instrumentarium, rockowe motywy, ostre brzmienie i niesamowita energia kipiąca z każdego zakątka sceny. Panowie mimo bazowania na czytelnych, w gruncie rzeczy prostych metrach i powtarzalnych motywach bardzo elastycznie podeszli do tematu przenoszenia punktu ciężkości pomiędzy poszczególnymi instrumentami, budując tym samym napięcie podczas każdego z wykonywanych utworów. To pewnie dzięki temu improwizowana wielowarstwowość została przez nich z taką łatwością scalona z rockowym brzmieniem i estetycznym brudem. Zadziwiające jak przy tak wielkiej ekspresji młodzi muzycy potrafili jednocześnie wykazać się mistrzowską wręcz wirtuozerią. Na pierwszy plan wysuwa się tu nieokiełznany perkusista Jan Pieniążek, którego coraz to kolejne solówki nie pozostawiały wątpliwości, że mamy do czynienia z młodym i nie takim znowu gniewnym, a wręcz przeciwnie  - bardzo pogodnym geniuszem. Koledzy z zespołu nie ustępowali mu na krok umiejętnościom. Gitarzysta Jan Gałosz z niebywałym zacięciem wprawiał w osłupienie dynamizmem i żywiołowością rytmiczną prowadzonych przez siebie fraz. Z kolei Miłosz Pieczonka, grający na saksofonie przez cały koncert wykazywał się dużą selektywnością dźwięku i radykalnie silnym brzmieniem. Występ zakończony krótkim, jakże szczerym i treściwym bisem, postawił kropkę nad i, pozostawiając publiczność w stanie bliskim ekstazy i jednocześnie kończąc drugi festiwalowy weekend jesiennej edycji Jazz Jantaru.