Peter Brötzmann w Pardon To Tu – dzień I

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Frekwencja w środowy wieczór w Pardon To Tu była żywym dowodem na potęgę nazwiska Petera Brötzmanna. Do klubu oprócz stałych bywalców ściągnęły tłumy ludzi, których na koncertach sceny improwizowanej szukać próżno, no ale któż by nie przyszedł na Brötzmanna … W istocie osoba niemieckiego saksofonisty zapisana jest w zbiorowej świadomości dość silnie i jak się okazało zadziałała jak magnes. Skłamałbym pisząc, że sam nie pojawiłem się na koncercie poniekąd dla Brötzmanna, jednak w dużej mierze chciałem przyjrzeć się konfrontacji muzyków znanych mi z polskich scen z ikonicznym artystą. Okazało się, że podziwianie reakcji publiczności stało się równie ciekawym doświadczeniem.

Peter Brötzmann, którego przedstawiać nie trzeba (jeśli tak, to odsyłam do artykułu na Jazzarium), wystąpił w Pardonie z muzykami naprawdę wysokiej próby. Możliwe, że CV Brötzmanna jest bardziej obszerne niż dokonania towarzyszących mu artystów razem wziętych, ale to szczegół. W muzyce improwizowanej pamięć dokonań powinna zawsze być stawiana w świetle scenicznego tu i teraz , jeśli już do takiej sytuacji dochodzi. Niestety w środę obok szóstego muzyka w postaci publiczności, artyści musieli współgrać z siódmym, niechcianym sidemanem – piekielnym upałem. Warunki atmosferyczne niewątpliwie odcisnęły piętno na całości występu, utrudniając zarówno grę, jak i odbiór. Najlepiej do zajęć przygotowany był Jerzy Mazzoll, który w krótkich spodenkach siedział na skraju sceny przy oknie. Po drugiej stronie, najbliżej baru ulokował się Brötzmann ze swoim potężnym arsenałem saksofonów. Pośrodku od lewej Majkowski, Szpura, Dickaty. Zaczęło się potężnie ognistą inwokacją bohatera wieczoru, do której po chwili dołączyli pozostali. Wrażenia z pierwszej części występu trochę psuło kiepskie nagłośnienie klarnetu Mazzolla i kontrabasu Majkowskiego, co później uległo zdecydowanej poprawie. Dickaty bardzo umiejętnie podkreślał i akcentował popisy Brötzmanna, z kolei Mazzoll pomijając zadęcia harmoniczne i tworzenie klarnetowych plam dźwięku, do czego w dużej mierze się początkowo ograniczał, później często próbował w dalszym ciągu występu doprowadzić do wyrwy w systemie, jakby na przekór wprowadzając fragmenty melodyczne w nieskrępowane free. Fragment występu, w którym klarnet przedrzeźniał saksofon gościa z Niemiec, był dla mnie bardzo wymowny. Ogólnie najbardziej podobały mi się momenty kiedy środek ciężkości koncertu przechodził z Brötzmanna na resztę muzyków. Na duże brawa zasłużyła sekcja rytmiczna – dynamiczny, lecz nie monotematyczny Paweł Szpura nieustannie nadawał muzyce kwintetu nerwowy puls, który nawet w wyciszonych momentach był podskórnie wyczuwalny. Z kolei Majkowski swą energetyczną, bezbłędną w eksperymentach grą nadawał całości intrygujące drugie dno, szczególnie gdy groove ustępował miejsca solowym popisom. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że to jeden z ciekawszych kontrabasistów swego pokolenia, na dodatek – bardzo często koncertujący w Polsce – proszę trzymać rękę na pulsie!

Pytanie: czy muzyka zaproponowana przez artystów wychodziła poza granice współczesnej sceny improwizowanej? Czy towarzystwo nestora bezkompromisowego podejścia do jazzowej materii poszerzyło muzyczną percepcję towarzyszących muzyków, słuchaczy? Domyślam się, że osoby nie będące stałymi bywalcami koncertów tego typu, mogłyby odpowiedzieć twierdząco na wyżej postawione pytania. Wpisując jednak środowy występ w szerszy kontekst obecnych improwizatorskich poszukiwań, muszę stwierdzić, że oprócz niezwykle wysokiego poziomu wykonawczego, oraz chemii rodzącej się, to znów umierającej między poszczególnymi artystami, na scenie Pardon To Tu nie doszło do wspólnej eksplozji poszczególnych talentów na rzecz „nowego życia”, nowej muzycznej formy. Bardziej byłbym skłonny powiedzieć o implozji – artyści z rzadka dopuszczali się łamania reguł muzyki Brötzmanna, która z jednej strony wolna i nieokiełznana, w swym natężeniu często stawała się hermetyczna, nazbyt introwertyczna i jednorodna. Dlatego między innymi największe wrażenie wywarły na mnie występy w duetach, bądź trio, wtedy muzyka stawała się bardziej czytelna i paradoksalnie niekiedy bardziej intensywna niż w pełnym kolektywie.

Towarzyszom Brötzmanna z pewnością należą się brawa za to, że nie podeszli do mistrza na kolanach, tylko jak równorzędni partnerzy, z drugiej strony często było to partnerstwo na zasadzie akompaniowania. Nic w tym złego, wszak wieczór planowo miał należeć do Brötzmanna i być może muzycy nawet starali się nie skraść mu występu? Dla mnie jednak najciekawsze były te momenty, w których było najmniej Brötzmanna - nawet w samym Brötzmannie, któremu zdarzało się być lirycznym i wyciszonym. Wówczas muzyka stawała się najbardziej poszukująca, zaskakująca. Być może wizyta niemieckiego saksofonisty przyciągnie do stołecznej sceny improwizowanej większe audytorium. Boję się jednak, że mamy do czynienia ze zjawiskiem o charakterze bardziej psychologiczno-kulturowym, ze zwykłym „zaliczeniem” nazwiska. Nawet jeśli obecność wielu słuchaczy legitymizowała się takim podejściem, to Brötzmann mimo wszystko odniósł sukces. Wszak od lansu do pasji podobnie krótka droga jak od miłości do nienawiści. Wpadajcie do Pardon To Tu częściej, podobnych koncertów jest tu bardzo wiele. W moim osobistym rankingu wczorajszy, choć niewątpliwie dobry, wcale do „highlightów” nie należał. Taki to niewdzięczny rodzaj muzyki – raz debiutant kładzie na łopatki, raz weteran pozostawia niedosyt. I to jest świetne.