Ciągle chcę w coś przywalić! - wywiad z Jasonem Adasiewiczem

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
Dawid Laskowski

Na moment przed drugim koncertem trio w składzie Peter Brötzmann-Jason Adasiewicz-Steve Noble porozmawialiśmy z człowiekiem, który odmienił losy wibrafonu. Artysta opowiada nam o swoich uniwersyteckim doświadczeniach oraz o byciu stuprocentowym jaskiniowcem. 
 

Zastanawiałem się, któremu z twoich chicagowskich składów najbliżej do dzisiejszego trio z Peterem Brötzmannem i Steve’em Noble. Wyszło mi na to, że byłoby to Wheelhouse ze Dave’em Rempisem. Co ty na to?
Człowieku, trudno powiedzieć, bo moje podejście zawsze jest takie same. Podobieństwo bierze się na pewno stąd, że w obu zespołach w stu procentach improwizujemy. Dla mnie to wciąż niecodzienna sytuacja, bo większość zespołów, w których gram lub którym przewodzę krąży wokół kompozycji.

Czy improwizacja jest czymś, co zgłębiasz w ostatnich latach, bo wyszedłeś od bardziej tradycyjnego jazzu?
Wyszedłem ze świata uniwersyteckiego. Wiesz, jestem produktem akademii. Ze swojego małego miasteczka przeprowadziłem się do Chicago, bo tamtejszy uniwersytet był znany z wysokiego poziomu nauki jazzu. Tyle, że wówczas grałem jeszcze na perkusji – to był mój instrument. Co prawda wibrafon poznałem już wcześniej, ale zawsze to był dla mnie instrument drugiego wyboru, taki margines mojej muzycznej edukacji. Uczyłem się harmonii i tego jak aranżować standardy na ten instrument, ale zawsze, gdy miałem grać z innymi muzykami, kończyłem jako perkusista. Jako perkusista dostałem się też do szkoły w Chicago. Przyjęli mnie choć nie miałem jeszcze klasycznego bagażu – dopiero tam go zdobyłem. A przynajmniej zdobywałem przez pewien czas, bo po trzech latach zostawiłem uniwersytet. Rzuciłem szkołę i zacząłem grać w zespole z kręgu alternatywnego country. To był koniec lat dziewięćdziesiątych w Chicago było pełne tej muzyki i stała ona na bardzo głośnym poziomie. To był przecież czas, kiedy zrobiło się głośno o Willu Oldhamie…

I o Drag City – wytwórni z Chicago.
No właśnie, to jest dokładnie to środowisko, o którym mówię. Jeździłem w trasy z takimi zespołami jak Pinetop Seven, Calexico, ze świetną songwriterką Edith Frost – związaną właśnie z Drag City. Wciąż współpracuję z takimi artystami, bo lubię czasami zagrać prostą, melodyjną, niemal popową muzykę. Z tego akademickiego świata szybko trafiłem więc do miejsca, o którym nie miałem zielonego pojęcia. Wspaniale, że przytrafiło mi się to właśnie w Chicago, bo tutaj te wszystkie sceny łatwo się ze sobą krzyżują.

Jak dotarłeś jednak do muzyki improwizowanej?
Dzięki temu, że musiałem iść do pracy. Gdy rzuciłem studia, zatrudniłem się w sklepie muzycznym. I to nie byle jakim, bo prowadzonym przez Boba Koestera – właściciela wytwórni Delmark. Nie zdziwiłbym się, gdyby to był najstarszy sklep płytowy poświęcony jazzowi  i bluesowi na świecie. To tam dowiedziałem się o Peterze. A dowiedziałem się dlatego, że Bruno Johnson, który  jest właścicielem Okka Disc i wydaje jego albumy, również pracował w tym sklepie. Choć związek Brötzmanna z Chicago trwa wiele dekad, nie miałem o nim pojęcia. A przecież studiowałem jazz! Prawdę mówiąc, do momentu podjęcia pracy w tym miejscu, nie wiedziałem zbyt dużo o europejskiej scenie.

Wciąż jednak nie wiem, dlaczego młody perkusista sięgnął po wibrafon?
Na tym instrumencie zacząłem grać w liceum, mając jakieś 15 lat. Robiłem to raczej dla siebie. Wzięło się to chyba stąd, że w moim rodzinnym miasteczku był akurat nauczyciel wibrafonu. Pamiętam, że on grał trochę w stylu Gary’ego Burtona. Już pierwszego dnia kazał mi grać czterema pałeczkami – to jego zasługa. Po jakimś czasie potrafiłem zagrać trochę standardów, a równolegle zgłębiałem teorię.  Zawsze interesowały mnie takie sprawy jak progresje akordów i wszystko, co dotyczy harmonii – od samego początku wykazywałem ponadprzeciętne zainteresowanie na tym polu.

Myślisz, że w twoim graniu na wibrafonie słychać byłego perkusistę?
Oczywiście, tego nie da się ukryć! Ja wciąż to mam. Ciągle chcę w coś przywalić!

Grasz na wibrafonie, ale dalej szukasz hi-hatu.
Czegokolwiek! Bylebym mógł się fizycznie wyżyć. Właśnie ta potrzeba przyciągnęła mnie oryginalnie do perkusji. Ten instrument wymaga od ciebie pewnej siły, pewnego wysiłku i to mi się bardzo podoba. Okazało się jednak, że z wibrafonem może być podobnie. Cały czas ruszasz się do przodu i do tyłu. Cały czas ciężko pracujesz.

Ta dynamika zwracała wczoraj uwagę – bez dwóch zdań.
Tak, może ja z tym rzeczywiście czasami trochę przesadzam… Tyle, że ja to uwielbiam. Z jednej strony  osiągasz kolejne stadia wyczerpania, a z drugiej wciąż szukasz nowych możliwości. Kombinujesz, co tu jeszcze zrobić. To są te pierdoły, które naprawdę mnie kręcą. Chcę, aby moja relacja z instrumentem była jak najbardziej intensywna i fizycznie odczuwalna.

Myślisz, że to jest coś, co sprawiło, że szybko odnalazłeś wspólny język z Peterem?
Tak, pewnie tak! Ale popatrz na Steve’a – on przecież też ma bardzo podobne podejście. Osiąga to jednak w trochę inny sposób. Nie cechuje go ten mój styl jaskiniowca, ale jego sposób projektowania dźwięku jest bardzo podobny. Wiesz, obaj testujemy, ile nasze instrumenty są jeszcze w stanie z siebie wydobyć. Podejrzewam, że Peter podziela tę fascynację przejawiającą się w pytaniu: „co tu jeszcze można zrobić?”

Gdy zacząłeś uderzać o ramy instrumentu, pomyślałem sobie, że tego akurat się nie spodziewałem.
Staram się wymyślać nowe rozwiązania, by szukać dźwięku na wszystkie sposoby. Gdy przestanę to robić, okaże się, że jedyne co mam, to bar, który dzwoni. Często korzystam też z zestawu smyczków, ale nie wziąłem ich akurat w tę trasę. Można też stawiać różne obiekty na płytkach i preparować dźwięk – wibrafon daje  naprawdę dużo możliwości.

Powiedziałeś kiedyś, że scena chicagowska różni się mocno od nowojorskiej. Na czym przede wszystkim polega ta różnica?
Rzeczywiście tak jest. Nie oznacza to jednak, że w Nowym Jorku brakuje ludzi, z którymi uwielbiałbym grać. Myślę, że największa różnica w zakresie nowoczesnego jazzu polega na tym, że w Chicago skupiamy się na jakimś metrum – swingujemy, gramy na cztery, podczas gdy w Nowym Jorku bardziej pociąga ich złożoność tych groove’ów. Biorą harmonie z różnych kultur, nakładają je na siebie i podchodzą do tego bardzo intelektualnie. Grałem kiedyś z fantastycznym trębaczem Amirem ElSaffarem, który żeni amerykański jazz ze swoim irakijskim dziedzictwem. Łączy wiele wpływów, stylów i skal – wydaje mi się, że jak na chicagowską scenę to było bardzo wyjątkowe. Jeśli spojrzysz na free jazzową scenę Chicago, okaże się, że ona często opiera się na bardzo wyrazistym pulsie, ma ten konkretny groove.

Vijay Iyer mówił mi kiedyś, że w wielu nowojorskich klubach jazzowych nie można tańczyć, bo to wymaga specjalnego papierka – może dlatego kombinują w tę stronę?
Widzisz, pewna część mnie chce, żeby ludzie ruszali się do mojej muzyki. Nie chodzi tylko o to, aby wymyślać skomplikowane wzory, przy których ludzie będą łamali sobie głowy i zastanawiali się, co
z tym zrobić. Mam nadzieję, że na moich koncertach ludziom zdarza się czasem chociaż kiwać głowami.

Jakie masz wrażenia po pierwszym koncercie w Pardon, To Tu?
Przede wszystkim widzę u was znacznie młodszą publiczność. Nie zjeździłem jeszcze całego świata, ale widziałem dość, żeby zaobserwować pewną różnicę. W Stanach widuję niemal wyłącznie takich stereotypowych, starszych free jazzowych kolesi. A tutaj, no rozejrzyj się! Podobnie było w Rosji, gdzie grałem na początku roku – dużo młodych ludzi, którzy bardzo żywiołowo reagowali na naszą muzykę. Nie mam pojęcia, z czego to się bierze? Edukacja, media? Naprawdę nie wiem.

To dość dziwne, biorąc pod uwagę, że w Chicago macie najbardziej modne media muzyczne na świecie. Z portalem Pitchfork i organizowanym przez niego festiwalem na czele.
Na początku pojawiali się tam tacy muzycy jak Jeff Parker czy Nels Cline. Wynikało to jednak z faktu, że artystów na jedną ze scen zapraszał Mike Reed – świetny perkusista, z którym często gram. On wtedy mógł robić takie rzeczy. Okazało się jednak, że nie było to po myśli festiwalu. Obecnie Mike zajmuje się logistyką, ale nie ma już wpływu na to, kto gra na imprezie. Co jest dziwne, bo ten festiwal jest wciąż prowadzony i obsługiwany przez nasze środowisko. Gdy tam wejdziesz i zamówisz piwo, to pewnie poda ci je muzyk z free jazzowej sceny. Plus jest taki, że po tym wszystkim Mike zaczął prowadzić klub. Nazywa się Constellation i ma pokazywać naszą muzykę także młodym ludziom. I to jest bardzo ważne. Bo to nasze granie nie trafi na uniwersytety. Wiem, bo tam byłem. O improwizacji się tam raczej nie rozmawia.

Grasz w wielu składach, kilkoma przewodzisz – z jednej strony to standard na free jazzowej scenie, a z drugiej zastanawiam się zawsze czy to jakimś czasie nie jest po prostu męczące?
Nie ma wyjścia. Jeśli chcesz grać, jeździć po świecie i się rozwijać, musisz tak pracować. W moim wypadku trochę się pozmieniało, odkąd w domu czeka na mnie rodzina. Z tego powodu stałem się nieco bardziej wybredny. Jestem w trasie od 1998 roku i wtedy nic mi nie przeszkadzało. Zgodziłbym się naprawdę na bardzo wiele. Nie miałem problemu ze spaniem na podłodze, byleby tylko grać.

Myślisz, że dzięki twojemu podejściu przekonałeś jakąś część tego środowiska do wibrafonu?
Niektórzy twierdzą, że dla nich to coś nowego. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówią, że nigdy nie słyszeli, aby ktoś tak grał na wibrafonie. A prawda jest taka, że ja po prostu walę mocniej.