Mazolewski & Walicki - duet idealny. Relacja z koncertu w Jazzarium Cafe

Autor: 
Maciej Karłowski

Sobotni wieczór. Bilety nietanie. Jazzarium Cafe zapełnione do granic możliwości. To nie sztuka, powiedzą jedni, bo przecież klub to mały i kilkadziesiąt osób to jeszcze nie jest wielkie audytorium, ale przecież z drugiej strony wcale taka sytuacja do tej pory się nie zdarzała, a nawet bywało, że na tej scenie klubowej stawały także słynne wokalistki. Publiczność zajęła wszystkie krzesła i te przy stolikach, i te barowe. Zabrakło też chyba miejsc stojących. Za chwilkę na scenie pojawić się mieli muzycy, dla których słuchacze tak licznie przybyli. To może tym bardziej zaskakujące, że skład instrumentalny niekoniecznie rozpala muzyczną wyobraźnię zbiorową. Dwa kontrabasy w występie duetowym. Takie rzeczy jednak zdarzały się już wcześniej są nawet płytowe dowody. Choćby William Parker z Peterem Kowaldem, Barry Guy z Barre Phillipsem czy Maartenem Alteną. Koncertowych przykładów jest znacznie więcej. Ciekawe, czy ci twórcy zebraliby w Warszawie taką publiczność. Ciekawe też, czy inny taki duet, ale z polskich muzyków złożony, dokonałby tej sztuki. Można powątpiewać, wszak kilka tygodni wcześniej Bronisław Suchanek i Piotr Rodowicz na taką frekwencję jakoś liczyć nie mogli.

Na widowni zebrali się też chyba inni słuchacze, osoby, których twarzy w Jazzarium wcześniej nie widywałem. W sobotni wieczór zagrali Wojtek Mazolewski i Olo Walicki. A więc muzyk, o którym jest teraz bardzo głośno, i muzyk, który ostatnio nieczęsto zwracał na siebie uwagę. Bardzo trudną formułę sobie obydwaj panowie wybrali. Właściwie to może i powinno się ich odwagę wysoko cenić, bo do duetów potrzeba nie tylko chęci, ale również ogromnej świadomości tego, co oferuje instrument, oraz nie lada talentów narracyjnych. W ich grze jest jednak jakaś dręcząca mnie nierównomierność, jest coś, co nie pozwala mi patrzeć na nich jak na równoprawnych partnerów w muzycznym dialogu, a na muzyczny wymiar ich gry jak na coś więcej niż bardzo wstępną próbę poszukania wspólnej przestrzeni do rozmowy.

Takie myśli towarzyszyły mi przez cały pierwszy set i nie uspokajały ich nawet gromkie brawa, którymi publiczność nagradzała każdą z wyimprowizowanych przez nich impresję, niezależnie, czy opierała się na technice arco czy piccicato, czy działa się wokół sugestii melodii, czy swobodnie odrywała od tonalności, mknąc w sferę, jak to mawiają, spraw sonorystycznych. Dla mnie jest to trochę kwestia wiary w to, co widzę i słyszę, wiary, której jakoś nie udało mi się wzbudzić. Możliwe też, że na drodze do muzyki duetu MazOlo stanęła moja nieumiejętność znalezienia w tym, co usłyszałem, czegoś, co pozwoliłoby mi w ten przekaz uwierzyć. Ale szans pewnie będę miał jeszcze kilka, ponieważ muzycy wiążą z tą formułą nadzieje na przyszłość, które może też zaowocują wspólną płytą. A jak nie płytą, to na pewno koncertami, więc może nic straconego. Na drugi set jednak zostać nie chciałem. Nawet pomimo tego, że - jak celnie zauważył ktoś z publiczności - był to duet idealny: jeden odpowiadał za brzmienie, drugi za publiczność.