Jacek Kochan / Piotr Orzechowski - Jazzarium Cafe uchem i okiem Macieja Nowotnego

Autor: 
Maciej Nowotny

Dnia 31 marca 2012 w Cafe Jazzarium w Warszawie odbył się koncert Jacka Kochana i Piotra Orzechowskiego. Wywołał on u mnie wielkie emocje zanim do niego doszło, a to z tej przyczyny, że jestem tyleż miłośnikiem jazzu, co pasjonatem tenisa ziemnego. Agnieszka Radwańska i Maria Szarapowa wyszły na kort o 18.30, a koncert zaczynał się o 21.00. Wydawało się, że te dwa wydarzenia nie powinny wejść w kolizję, a jednak mało brakowało! Pierwszy set bowiem trwał aż 1 godzinę i 12 minut. Na szczęście w drugim Agnieszka szybciej uwinęła się z pokonaniem utytułowanej (równocześnie bosko pięknej!) rywalki i bardzo byłem jej za to wdzięczny, także z czysto jazzowych powodów. Bo duet Kochan / Orzechowski był jednym z moich wymarzonych w polskim jazzie.

Dlaczego? Jacek Kochan to już właściwie mistrz. Jego dyskografia oszałamia, bo ma w swoim dorobku płyty nagrane z Gregiem Osby, Cuong Vu, Jerrym Bergonzim czy ostatnio z Georgem Garzone. Jest tego oczywiście więcej, płyty te są świetne i sięgam po nie często. Z kolei Piotr Orzechowski to reprezentant najmłodszego, superuzdolnionego pokolenia polskich młodych muzyków jazzowych. Nie ma jeszcze nawet na koncie swojej własnej płyty (nie liczę tu zeszłorocznego promo, które dotarło tylko do dziennikarzy i publiczności na koncertach), ale jego wygrana w konkursie pianistycznym towarzyszącym legendarnemu festiwalowi w Montreoux i koncerty z własnym kwartetem o nazwie High Definition sprawiły, że bacznie się zaczęto przyglądać jego talentowi.

Wyglądało zatem na to, że w Jazzarium Cafe będzie wielki jazz... Tak się jednak w moim odczuciu nie stało. Z jakiego powodu? Zabrakło atmosfery, powietrza, niezbędnej swobody, by skrzydła, które niewątpliwie rosną u ramion tych dwóch muzyków mogły zacząć bić i unieść ich (oraz słuchaczy) do góry. Zabrakło publiczności, której stawiła się zaledwie garsteczka. Zabrakło porozumienia między muzykami. Co z tego, że puls, w jaki powietrze wprawiał swoją perkusją Jacek Kochan, był dość ciekawy, nieoczywisty, świeży. Notabene, także dość rockowy w swej proweniencji i przypominający (nieco) bębnienie takiego Paala Nilssena Love, Magnusa Ostroma czy Jima Blacka. Ale był grany jakby niezależnie od tego, co na swych klawiszach podawał Piotr Orzechowski, a co trochę przypominało jazz rockowe wyczyny Herbiego Hancocka czy Chicka Corei z lat siedemdziesiątych. Bardzo głośny, wręcz hałaśliwy drumming Kochana pasował jak pięść do nosa do pastelowych, delikatnych jak poranna zorza improwizacji Orzechowskiego. Słuchałem tego z przerażeniem... jak tylko przerażony może być człowiek, który kocha muzykę, zwłaszcza jazz, kocha muzyków, a zwłaszcza tych, którzy tego dnia byli na scenie, kocha publiczność i organizatorów, którzy poświęcają swój czas i pieniądze dla tej sztuki, a rezultat jest tak odległy od oczekiwań wszystkich zainteresowanych...