Krakowska Jesień Jazzowa 2012: Hera & Hamid Drake & DKV Trio

Autor: 
Paweł Baranowski

Drugi (dopiero, niestety) dzień, na którym się pojawiłem podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012 i po raz drugi powinienem powiedzieć: nie mam o czym mówić. Chociaż stwierdzeniem bardziej prawdziwym jest: nie mam jak mówić. Głos mi odebrało. Zaniemówiłem z wrażenia. Zdaje się, że nie tylko ja. Kiedy po godzinie i czterdziestu dwu minutach pierwszego występu wyszliśmy na przerwę, popatrzyliśmy z Maciejem Karłowskim na siebie i niemal w tej samej chwili powiedzieliśmy: no i co by tu powiedzieć... nic! Dopiero po chwili udało mi się wycedzić: zostałem zauroczony tą muzyką.

I jestem do dziś.

Dzisiaj jednak, kiedy emocje już minęły, kiedy nabrałem dystansu – o ile go można nabrać – chciałbym jednak słów kilka powiedzieć w pysznym dla siebie stwierdzeniu: by nie zapomnieć. Ta muzyka musi przetrwać. I mam nadzieję, że tak się stanie. Już wiem, że przynajmniej ja nie dam Wam o niej zapomnieć. Zresztą... ktokolwiek jej choćby raz posłucha, czy będzie mógł? Mam nadzieję, że zdarzy się okazja, według bowiem wszelkich informacji koncert, a przynajmniej jego część będzie wydany na płycie.

Pierwszy listopada 2012 roku to dzień dla mnie dzień wyjątkowy. Tym razem nie za sprawą dorocznego Święta Zmarłych. Jeśli jakaś paralela się nasuwa, to tylko i wyłącznie starutkie już i na dziesiątą stronę wyświechtane: umarł król, niech żyje król. Nie wiem, jaki król umarł. Nie jest to istotne. Istotne, że Wacław Zimpel przedstawił wraz z sześcioma innymi muzykami, muzykę będącą spełnieniem najskrytszych pragnień fana muzyki improwizowanej. Muzykę cudowną, spełnioną. W zasadzie taki koncert winien kończyć dzieło. Po zaprezentowaniu takiej muzyki można już poskładać wszystkie zabawki i powiedzieć: wszystko już zostało powiedziane. Wacław ma jednak dopiero 28 lat i jest na początku swej muzycznej drogi. Aż strach pomyśleć w którą stronę i jak może swoją muzykę rozwinąć. Już teraz jest genialnym muzykiem, który potrafi stworzyć zapierające dech, muzyczne przedstawienie.

Zatem siedmiu muzyków. Sześciu, którzy tworzą zespół Hera XL oraz specjalny gość – Hamid Drake. Legenda. Jednakże, jak mi po koncercie mówił Bartek Adamczak, po koncercie Hery dwa lata temu, to Hamid dołączył do nich i grał z nimi jam. Wyjątkowy utwór trwający półtorej godziny.

Tym razem na pewno nie był to jam. Żadnej przypadkowości. Muzyka, którą Zimpel w Herze XL prezentuje, jest zaprojektowana. Składa się z fascynacji Wacława Zimpla przetworzonych w jeden, spójny projekt. Słychać w tej muzyce praktycznie całą muzykę Świata. Jest miejsce do jakichś aluzji do dawnej, słowiańskiej muzyki ludowej. Jest miejsce na muzykę hinduską, czy afrykańską. To wszystko z perspektywy doświadczeń muzyki współczesnej, jazzu, muzyki improwizowanej. Długie opowieści, z których każda ma wstęp, który praktycznie natychmiast nabiera innego kontekstu, by potem przenieść się w rejony nieskrępowanej improwizacji i by w końcu, jakimś cudem odnaleźć znów swoje źródło. Niekoniecznie to, które zostało podane na początku.

Wstyd się przyznać, ale jedyne znane mi dotychczasowe dźwięki Hery, to ich pierwszy album. Między nim, a czwartkowym koncertem są lata świetlne jednak. Już dodanie dwu instrumentów poszerzyło absolutnie uniwersum Hery. Muzyka rozpisana na nietypowy sekstet, na który składają się saksofony, klarnety, bas, perkusja, gitara i... lira korbowa powoduje, że brak jest jakichkolwiek odniesień. Przynajmniej brzmieniowych. Tak nie brzmi żaden znany mi zespół na świecie. Tak nie brzmi żadna muzyka, jakiej doświadczam od wielu, bardzo wielu już lat.

Nie chcę, by relacja ta była zbyt długa. Każde jej słowo winno zostać zastąpione dźwiękiem z pierwszolistopadowego koncertu. Niemniej jednak nie mogę nie powiedzieć choćby dwu słów o Macieju Cierlińskim. Wiem, bo to słychać od początku do końca: Hera to Wacław Zimpel. To jego projekt, jego muzyka. Poszczególni członkowie sekstetu są realizatorami projekcji Zimpla. Nie mam odniesienia do innych koncertów, do płyt, zatem nie jestem w stanie powiedzieć, co do tego pomysłu wnosi pozostała piątka. Grający na lirze korbowej Maciej Cierliński to jednak po prostu zjawisko. Nie tylko, że nie słyszałem liry korbowej w jazzie, to nawet w najśmielszych snach, nie wyobrażałem sobie, by taki instrument mógł się pojawić jako pełnoprawny uczestnik improwizowanego zespołu. Nie jedynie element kolorystyczny, ale instrument z krwi i kości, na którym muzyk – w tym przypadku Maciej Cierliński – jest w stanie zagrać nie tylko spójne z całym kontekstem brzmieniowym zespołu dźwięki, ale także stać się równoprawnym improwizatorem. Ba, jego solo w jednym z utworów było bodaj najjaśniejszym fragmentem i tak już świetnego koncertu.

Nic więcej o muzyce nie będę mówił i pisał. Wszyscy jej uczestnicy byli doskonali. I choć o każdym można byłoby pisać jeszcze sporo słów, o tym jak doskonale brzmiały dwie perkusje, jaki potrafiły nadać motor tej muzyce. O tym, że Raphael Rogiński, ze swoją nietuzinkową grą, potrafił dodać z jednej strony obcy tej muzyce ton, z drugiej jednak tak koherentny z całością. Że zarówno saksofony, jak i klarnety nadają tej muzyce odpowiedni atak. Że z takim basistą jak Ksawery Wójciński, to każdy zespół ma prawo być doskonały.... Tylko po co? Napiszę tylko o jednym – cały septet dokonał absolutnie magicznego zatrzymania czasu. Jeszcze wychodząc po nim, nie wiedziałem, czy to wieczór, noc, czy ranek następnego dnia. Wiosna, lato, jesień, zima... Wszelkie elementy, które na nasze poczucie czasu się składają, zaprzestały dla mnie istnieć. Dawno nie byłem czegoś takiego świadkiem.

Spełnienie marzeń. Na ten koncert czekałem 10 lat. Tyle samo, ile Marek Winiarski zabiegał, by do Polski ponownie zawitało DKV Trio. Pamiętam tę noc sprzed dziesięciu lat w Katowicach. Wówczas i na Marku i na mnie, praktycznie wchodzący dopiero na jazzowy piedestał Ken Vandermark, jego towarzysz z różnych poczynań – równie jednak dopiero wspinający się na jazzowy firmament – Kent Kessler i już doświadczony Hamid Drake zabrali nam nasze dusze i ciała. Gdzieś po pierwszym już utworze chciało się skakać niczym na swingowych potańcówkach. Marynara w górę i...

Minęło lat 10. Tym razem DKV Trio to już nie jeden doświadczony muzyk, ale doświadczeniem emanująca cała trójka. Teraz już wszyscy troje mają swoje miejsce w jazzie. W mniejszym lub większym stopniu odciśnięte. W mniejszym lub większym bardziej wyraziste.

 

Ciężko mi się tę relację pisze. Od lat uważam, że niegdyś przyjęty przez Marka pomysł na prezentację jednego zespołu, bądź – przynajmniej jednego, wyrazistego artysty – jednego wieczoru był najlepszym z możliwych dla każdego, kto w sposób świadomy chce uczestniczyć w koncercie. Taka formuła daje pełnię szczęścia słuchaczowi. Może wysłuchać i ze swym wysłuchaniem pozostać. Może potem o tym pamiętać. Może wspominać. Taka formuła do niczego słuchacza nie zmusza. Nie musi się przenosić z jednego, w drugi świat. Nie musi w zasadzie niczego.

 

Nieistotne co spowodowało, jednak na koncercie 1 listopada 2012 r. (podobnie jak i dzień wcześniej) na scenie krakowskiej Mangghi stanęły dwa zespoły. Jak się potem okazało – dwa, które dały dawkę doznań niemalże przyprawiającą o ból. Można go nazwać bólem rozkoszy. Ból, bowiem w pierwszej części koncertu, Hera przez ponad półtorej godziny zaprezentowała absolutnie doskonałą muzykę. Co można jeszcze zrobić, by doskonałość stała się lepszą?

 

Cóż, niestety w natłoku wrażeń nie pomaga nawet DKV Trio. Może gdyby z jednego koncertu na drugi dało się choćby przejść...

 

Nie chcę tu twierdzić, że koncert DKV Trio był zły. Broń boże! Był doskonały. Mocny, kipiący rytmem, dudniący basem, z mocno stawianymi frazami (głównie) saksofonu tenorowego. Obecna formuła, to DKV Trio już mocno dojrzałe. W sumie gdzieś się ulotnił jeszcze młodzieńczy zapał Vandermarka i Kesslera sprzed 10 lat. Jego miejsce zajęła świadomość obranej drogi. W międzyczasie Kessler stał się muzykiem uwolnionym. Jego gra na kontrabasie to wielka szkoła obecnego free jazzu. Pewnie nie tylko free i nie tylko jazzu. Zasób środków wyrazu, po które Kessler sięga od tych, którymi nas na pierwszym koncercie DKV Trio uraczył, dzielą lata świetlne wszelkich możliwych dźwięków, które w jego muzyce się pojawiły. Kent gra smyczkiem free w taki sposób, że wydaje się, iż jest to najbardziej naturalny środek wyrazu basistów jazzu free. Kiedy jednak trzeba, szarpane struny stanowią pulsujący magmą dźwięków fundament dla poczynań Vandermarka. Nie to jest jednak istotne. O ile dziesięć lat temu, sekcja Kessler-Drake, stanowiła po prostu świetne, cudowne oparcie dla poczynań saksofonisty, to dzisiaj nie jest to sekcja. Dziś to Kessler oraz Drake, którzy wzajemnie się obserwując, słuchając, dobierają takie środki wyrazu, które w danym momencie, w określonej chwili mają się pojawić. W naszej świadomości mają się pojawić, albowiem w zaiste alchemiczny sposób, u nich pojawiają się chwilę wcześniej. Ta sekcja nie brzmi już jak wszechogarniający organizm freejazzowego swingu. Ta sekcja brzmi jak absolutnie świadomy swoich poczynań zespół dwu świetnych instrumentalistów. Mogłaby stanowić kompletny, niewymagający żadnego partnera duet. I posłuchawszy zaledwie Kesslera i Drake'a otrzymalibyśmy już pełną i w pełni zasługującą na nasze komplementy muzykę.

Tyle słów było o Drake'u przy okazji Kesslera, bowiem to chyba Kessler robi na mnie największe wrażenie. Swą przemianą. Co ciekawe, przemianę, a w zasadzie innego muzyka mogliśmy oglądać we środę i we czwartek. Inne środki ekspresji podczas koncertu The Damage Is Done i inne podczas DKV Trio. Grał inaczej, ale za każdym razem to Kessler.

A przecież Drake nie jest zwykłym perkusistą. On jest szamanem perkusji. Może nie takim jak El'Zabar, niemniej jednak szamanem. Magiem... Drake po prostu czaruje. Ciekawym doświadczeniem było wysłuchanie na jednej scenie, w zaledwie jednodniowej odległości dwu czarodziejów perkusji. Zeranga oraz Drake'a. Obaj czarują, ale jakże odmiennie. Jakże inaczej. Zerang ze swoim, jakby niejazzowym, poczuciem czasu i perkusyjnej przestrzeni i stojący niemal na drugim końcu Drake, ze swoim absolutnie jazzowym pulsem. Kwintesencją czarnego groove'u w wydaniu free. Dwie doskonałości...

Na tym tle Vandermark. Dzisiaj, nie jak przed wielu laty, to bodaj właśnie on jest najbardziej rozpoznawalnym muzykiem tria. Myślę, że Ken przez te wszystkie lata swojej tytanicznej pracy doszedł do świadomości wielu słuchaczy, niekoniecznie śledzących poczynania muzyki jazzowej. Te dziesięć lat to także zmiana, jaka i w nim zaszła. Pierwszy koncert DKV Trio, na jakim byłem, to kipiąca energia wówczas czterdziestolatka. Dzisiaj to doświadczenie i świadomość obranej drogi człowieka pięćdziesięcioletniego. Dalej bywa energicznie, ale energia nie jest już tak niepohamowana. To nie jest już projekcja jego emocji, teraz to wyraz projekcji tego muzyka. Świadomie dobierane środki wyrazu.

I jakkolwiek kocham nieposkromioną muzykę DKV Trio sprzed lat, tak trafia do mnie o wiele bardziej dojrzała, o wiele bardziej świadoma muzyka DKV Trio z roku 2012. To zespół doskonały. Inny niż przed laty. Myślę jednak, że gdyby był właśnie takim samym, sprawiłby mi tylko wiele radości. Teraz wymaga jeszcze po prostu uwagi.