OFF Festival 2013 – wrażenia słodko-kwaśne

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Imprezy masowe mają jedną niewdzięczną cechę - masowość. Pomijając ewidentne pozytywy - duża ilość muzyki o stosunkowo różnorodnym charakterze, skumulowana w jednym czasie i miejscu - wydarzenie tak intensywne nieco zakłóca, nazwijmy to konwencjonalną recepcje poszczególnych występów. Cóż, taka specyfika. Tegorocznym największym minusem OFF-a była zdecydowanie temperatura, osiągająca rejestry dawno już nie spotykane. Mankamentem równie irytującym był line-up, który niestety bardzo często kolidował wykonawców podobnych stylistycznie (największa bolączka – Skalpel i Bohren & der Club of Gore grający w tym samym czasie…). Na festiwal nie przyjechałem oczywiście wyłącznie dla jazzu, choć biorąc pod uwagę dość dużą liczbę zespołów grających dość podobną gitarową muzykę, zarówno jazz jak i wszystko inne co odbiegało w jakikolwiek sposób od schematu było niczym powiew świeżego, rześkiego powietrza. Przedstawię teraz moją subiektywną i wybiórczą relację z trzech dni w Katowicach, podczas których nie obyło się bez koncertów zniewalających, zadowalających, ale też tylko poprawnych bądź wręcz rozczarowujących – na które spuszczam zasłonę milczenia.

Dzień I

Jako aktywny obserwator polskiej sceny improwizowanej nie mogłem doczekać się występu Hery. Zespół Wacława Zimpla poszerzony o Raphaela Rogińskiego był bodaj pierwszym składem, który rzeczywiście pozwolił na chwilowe zapomnienie o warunkach pogodowych. Muzyka Hery jest rozwlekła, a kompozycje zdecentralizowane, przez większość czasu zmierzają do kulminacji, a nawet jeśli ona nie następuje, to sam proces zagęszczenia struktury dźwięków robi swoje – działa, hipnotyzuje. Gitara nadała Herze wymiar bardziej rockowy i choć był to bez dwóch zdań rock o psychodelicznym, kwaśnym posmaku, w moim odbiorze Rogiński nieco zbyt często dominował nad całością brzmienia Hery. Gitara zawłaszczała zbyt wiele przestrzeni, którą bez większego trudu muzycy tej klasy mogliby zagospodarować bardziej różnorodnie (chociażby solo Cierlińskiego na lirze korbowej pod koniec). Nagłośnienie dęciaków pozostawiało wiele do życzenia, a szkoda bo zarówno Postaremczak jak i Zimpel grali z dużą pasją, która niestety nie dla wszystkich mogła być odczuwalna. Koncert mimo wszystko spotkał się z bardzo dobrym, wręcz entuzjastycznym jak na scenę eksperymentalną przyjęciem, co było dla mnie kolejnym dowodem na to, że jazzu co roku na OFF-ie jest zdecydowanie za mało – Hera odnalazła się w festiwalowej formule bardzo dobrze, chociaż ograniczenia czasowe nie pozwoliły na zagranie więcej niż trzech rozbudowanych kompozycji. 

Symbolicznym otwarciem całego festiwalu była chyba największa niespodzianka i niewiadoma tej edycji – Zbigniew Wodecki i Mitch & Mitch. Weteran polskiej piosenki zaprezentował materiał ze swojej pierwszej płyty, a perfekcją i bezpretensjonalnością wykonania uwiódł festiwalową publiczność. Wodecki paradoksalnie w zestawieniu z 90% festiwalowych drużyn, okazał się jednym z bardziej nietypowych artystów – stał się czymś w rodzaju „offa dla offa”. I nawet jeśli u niektórych wzbudził entuzjazm jedynie na zasadzie żartu, był to entuzjazm szczery. Wodecki wpisał się idealnie w nieco kabaretową estetykę Mitchów, a na scenie dał z siebie wszystko zarówno jako multiinstrumentalista jaki i wokalista.

Trzecim koncertem dnia był dla mnie bez wątpienia występ The Pop Group. Mark Stewart w towarzystwie nie do końca oryginalnego składu, zaprezentował esencję post-punka. Przebojowe tematy ulegające za każdym razem kreatywnej dezintegracji, igrając z percepcją odbiorcy, były niczym kpina z konwencjonalnych rockowych, piosenkowych struktur (których podczas tej edycji OFF-a było aż nadto) . Fantastyczny, energetyczny występ.

Dzień II

Przy wciąż znikomej liczbie około jazzowych projektów pojawiających się na festiwalu, umieszczanie dwóch z nich o tej samej porze zakrawa na bezmyślność lub sadyzm. Bardzo chciałem drugiego dnia zobaczyć zarówno Skalpel jak i Bohren & der Club Of Gore – z naciskiem na drugie, wszak Skalpel jako produkt krajowy jest szansa usłyszeć częściej. Niestety, chcąc posmakować każdego z występów, w rezultacie nie mogłem nacieszyć się w pełni żadnym z nich. W pierwszej kolejności udałem się na występ Niemców. Największe wrażenie zrobiła na mnie oprawa wizualna, która swą ascetyczną koncepcją przewyższała wiele rozbuchanych scenografii, iluminacji i projekcji towarzyszących niektórym występom. Muzycy grali niemalże w zupełnych ciemnościach, nad każdym z nich była jedynie pojedyncza lampka skierowana punktowo do dołu, płynnie zmieniająca kolory. Wszystko na dodatek spowijał sceniczny dym. Scenografia idealnie dopełniała muzykę Bohren, która śmiało mogłaby stanowić soundtrack do filmu Davida Lyncha. Spowolniony, mroczny, hipnotyczny jazz, którego można by było słuchać całą noc sącząc trunki w oparach papierosowego dymu. Chwała organizatorom, że nie pozwolili grać Niemcom za dnia – wieczorowa pora była dla nich wprost stworzona.

Skalpel. Tak jak dla Bohren idealnie nadawała się kameralna oprawa sceny eksperymentalnej, scena leśna nadspodziewanie dobrze pasowała do muzyki granej przez Skalpel. Duet z Wrocławia wystąpił w towarzystwie gości – Pianohooligana oraz perkusisty Jana Młynarskiego. Zaproszeni muzycy nie grali w pełnym wymiarze czasowym, ale pojawiali się w momentach jakby dla nich stworzonych. Dźwiękom towarzyszyły nieustannie bardzo ciekawe wizualizacje, z których absolutnym nokautem okazało się zestawienie sceny tańca z filmu Salto z rytmicznym, niepokojącym podkładem Skalpela, co nadało całości bardzo surrealistyczny efekt. Obok starszych, dobrze znanych kompozycji Igor Pudło z Marcinem Cichym wykonali utwory o estetyce nieco odbiegającej od samplowanego jazzu, a bardziej kojarzące się z intensywną połamaną elektroniką, zachowując jednocześnie otwartą strukturę, przypominającą improwizację. Występ wyostrzył apetyt na długo oczekiwany nowy album duetu.

Z poza jazzowych rzeczy tego dnia z bardzo dobrej strony zaprezentował się Piotr Kurek. Artysta, którego doceniałem do tej pory jako twórcę projektu Piętnastka, w wersji solo pokazał nieco inną twarz. W dalszym ciągu muzyka Kurka jak na elektronikę jest bardzo organiczna, a pozbawiona motorycznego napędu Huberta Zemlera, wydaje się jeszcze bardziej wolna od jakichkolwiek ram, rozwija się we własnym tempie i nie wiadomo dokąd zaprowadzi. Psychoaktywne dźwięki. Oczywistą kulminacją dnia był koncert Godspeed You! Black Emperor. Kanadyjczycy pokazali na scenie mBanku prawdziwą moc, jednak w mojej opinii nieco niefortunnie ułożyli set listę, przez co początek mógł się wydać nazbyt monotonny i jednorodny. Występowi towarzyszyły enigmatyczne wizualizacje puszczane z czterech rolek filmowych. Koncert na który zawsze chciałem pójść nieco zawiódł bardzo wygórowane oczekiwania, choć bez wątpienia był to przyzwoity występ.

Dzień III

Najlepsze zostało na koniec. Ostatni dzień festiwalu to dla mnie przede wszystkim dwa koncerty, z których jeden wręcz wymaga obszerniejszej relacji. Oba zespoły pochodziły ze Szwecji, na dodatek grały bezpośrednio po sobie. Mam tu na myśli Fire! pod wodzą Matsa Gustafssona oraz Goat – kolektyw nieokiełznanych, zamaskowanych frików rodem z najdziwniejszego snu (a w rzeczywistości z okolic koła podbiegunowego). Uznanie wobec zespołu Goat podbijał w mym odbiorze fakt, że mam do czynienia z debiutantami. Szwedzi zaproponowali muzykę plemiennie dziką, która od stosunkowo prostych tematów melodycznych przechodziła w długie, transowe jamy podkręcone hipnotycznym, tanecznym rytmem. Jeśli tak ma brzmieć muzyka świata (notabene tytuł debiutanckiego krążka Goat), to po ponad godzinnym koncercie, zwieńczonym równie porywającym bisem, znakomita większość publiczności stała się obywatelami świata i wyznawcami tej szamańskiej, szalonej muzyki.

Przed porywającym występem Goat, na scenie Trójki doszło do bezdyskusyjnie jednego z najlepszych koncertów ósmej edycji festiwalu. Fire! – Mats Gustafsson, Johan Berthling i Andreas Werliin – współautorzy jednej z bardziej fascynujących płyt tego roku (Exit Fire! Orchestra), na festiwalowej scenie zaprezentowali nową definicję terminu ‘intensywność’. Gustafsson należy do muzyków, których miałem szczęście oglądać już nie raz i do tej pory nigdy nie skrewił. Patrząc na ekspresyjne sceniczne zachowanie saksofonisty ciężko choćby przez moment zwątpić w to, że daje z siebie wszystko. Muzyka Fire! była dwubiegunowa. Na tle minimalistycznego, hipnotyzującego podkładu basu po obu stronach sceny Werliin i Gustafsson poczynali sobie nader swobodnie – byli niczym płomienie zawłaszczające wszystko co napotkają. Berthling w świetle tej metafory stanowił niewyczerpane źródło żaru, z którego pozostali raz wzniecali prawdziwą pożogę, to znów pielęgnowali subtelnie tlące się ogniki. Gustafsson podczas występu częściej niż po saksofony sięgał po elektronikę, którą posługiwał się z wyczuciem i smakiem. Choć ubóstwiam energiczne, bezkompromisowe zadęcia Szweda, tym razem dźwięki generowane w odmienny sposób ani na moment nie pozwoliły mi na zatęsknienie za saksofonem. Na kanwie basu równie śmiało co Gustafsson budował swoje rytmiczne struktury Andreas Weliin, który podczas elektronicznych pasaży saksofonisty, przejmował dowodzenie nad kierunkiem i temperaturą muzyki. Gdy Gustafsson po raz pierwszy schwycił saksofon basowy zrobił to w idealnym momencie, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że obcuję z artystą prawdziwie świadomym swej sztuki. Najcenniejszą zaletą występu tria była dla mnie swoboda w traktowaniu muzycznej materii, a zarazem jej bardzo precyzyjne uporządkowanie, w którym to uporządkowaniu nawet brutalny, nieokiełznany saksofon Gustafssona zdawał się oszczędny i… subtelny? W każdym razie na swoim miejscu. Całość brzmiała niezwykle nowocześnie, a momentami wręcz futurystycznie, było to obcowanie z na wskroś oryginalną, intensywną, gęstą muzyką, która naprawdę miała moc ognia. Ognia z wykrzyknikiem. Publiczność zareagowała na Fire! z wielkim entuzjazmem, którego wymiernym rezultatem był bis. Gdybym miał jechać na festiwal tylko dla tego jednego koncertu, byłoby warto.

Tak oto OFF 2013 dobiegł końca. Refleksja, która dopadła mnie w drodze powrotnej , była dość pesymistyczna. Z ogromu muzyki zaprezentowanej podczas trzech dni festiwalowych, znakomita większość okazała się dla mnie rozczarowująca, a koncerty, które naprawdę zrobiły na mnie większe wrażenie mógłbym policzyć na palcach jednej ręki (no, może półtorej…). Cóż, tak to bywa w przypadku imprez o dużym rozrzucie stylistycznym (w tym wypadku zdominowanym przez gitarowe, często mdłe zespoły). Mimo wszystko jednak organizatorom należą się słowa uznania za próby dotarcia w zróżnicowane gusta. Jak mówi mądrość porzekadłowa: jeszcze się taki nie narodził, żeby każdemu dogodził. Artur Rojek nie jest wyjątkiem od reguły, choć co roku zalicza kilka prawdziwych strzałów w dziesiątkę, dzięki którym OFF Festival trzyma poziom i jest świetną okazją na odkrycie często zdumiewająco dobrej muzyki. Trzymam kciuki za kolejną edycję.