Ciężka praca improwizatorów – Trzaska / Gadecki / Dziewanowski w Willi FSC w Sopocie
Muzyka improwizowana jest sztuką, którą wyznaczają sytuacje. Zadaniem muzyków zaś - odnalezienie się w nich, wyczucie, oraz przetłumaczenie na własny język. Wyzwanie, tak dla każdego indywidualnie, jak i całej grającej grupy wytycza ocean zależności – zwłaszcza, gdy na scenie spotykają się oni po raz pierwszy, a background mają tak różny jak Mikołaj Trzaska, Tomek Gadecki i Oleg Dziewanowski. Trio o takim właśnie składzie wystąpiło w pierwszy wieczór sierpniowego długiego weekendu w Sopocie.
Tajemnicza Willa FSC (Fundacji Sopot Centralny) którą kilometry niemal dzielą od najbardziej uczęszczanych szlaków turystyczno-rozrywkowych kurortu od niemal już roku z powodzeniem gości artystów improwizujących w ramach cyklu D.Tonacje. Tym razem na osobny koncert gospodarz wyżej wymienionego Oleg Dziewanowski zaprosił dwóch znanych skądinąd gentlemanów: Mikołaja Trzaskę i Tomka Gadeckiego. Po podobnym zestawieniu można było w zasadzie spodziewać się wszystkiego – tak samo zresztą do sprawy podeszli dwaj saksofoniści, eksperymentalnie obok podstawowego oręża (to jest alt u Trzaski i tenor u Gadeckiego) uzbroiwszy się w ciężkozbrojne barytony. Pierwsza próba sił trójki muzyków wypadła dość kuriozalnie – miast ruszyć ze spodziewanym atonalnym atakiem Oleg Dziewanowski uderzył w beat, którym szybko zdominował lekko zdezorientowanych towarzyszy. Z początku wspólnie i z nastawieniem na dialog, z czasem coraz silniej chcąc zaznaczyć własną obecność szukali do tego rytmu nawiązania, klucząc po przeróżnych obszarach każdy na swój sposób: Tomek próbował złamać porządek rytmu tenorowymi solówkami, zaś Mikołaj, który rozpoczął grę od operowania długimi dźwiękami, długo nie mógł rozwinąć skrzydeł. Delikatnie poirytowany obrotem spraw zaczął sugestywnie pogrywać przaśne melodyjki bądź łamać „Bolero”. Nie znoszący jednak sprzeciwu Dziewanowski mimo od czasu do czasu wtrącanych przełamań forsował styl wypowiedzi raczej rockowy, niż jazzowy, co pchnęło muzykę tria w rejony pamiętane z dokonań grupy Łoskot, i w zasadzie nawet duet barytonów przez długi czas nie potrafił wybić go z raz obranej ścieżki.
Smakowite nieregularności pojawiły się dopiero później, kiedy trio się wstępnie przetarło – ciężka praca nad porozumieniem zaczęła powoli procentować w drugiej części koncertu, gdy wielogłos się ułożył, panowie wreszcie zaczęli współpracować i każdy z nich znalazł przestrzeń dla siebie. Do końca konsekwentnie pozostali w ekspresji rockowej, ale muzyka nabrała mocy, i wybrzmiała na tyle spójnie, że między wysokie, wściekłe wrzaski altu, nieustannie wylewające dźwięki baryton i tenor oraz współdziałającą wreszcie perkusji można było swobodnie wplatać elementy Nowej Muzyki Żydowskiej oraz innych pochodzących z rozmaitych źródeł utworów - a wiele było wśród publiczności osób, które przysięgały, że ten lub ów fragment rozpoznaje. I co prawda przyszli oni na koncert, a de facto zobaczyli bitwę, to była to rozgrywka, w której nikt nie przegrał, bo ścieżki wiodące do porozumienia mogą być zawiłe, ale jeśli takowe w końcu następuje, można mówić o happy endzie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.