Charles Lloyd na 14. Jazztopad Festival - relacja

Autor: 
Bartosz Adamczak

Nie dane mi było uczestniczyć w dwóch poprzednich wizytach saksofonisty we Wrocławiu (2010 oraz 2014 – ten drugi koncert udokumentowany płytą “Wild Man Dance” dla Blue Note Records). Na tegoroczny koncert Charlesa Lloyda czekałem z ostrożnym optymizmem ale też i pełen ekscytacji. Kwartet saksfonisty z drugiej połowy lat 60 tych (młodziutki Keith Jarrett przy fortepianie, na basie, Cecil McBee a później Ron McLure oraz na perkusji Jack DeJohnette) należy do najważniejszych dla mnie zespołów w jazzowej historii (co jest udokementowane licznymi nagraniami, przeważnie “live” w tym kultową płytą “Forest Flower”) - stąd ekscytacja.

Pomimo słusznego wieku Lloyd pozostaje bardzo aktywnym artystą, a jego nagrania z ostatniej dekady (wpierw dla ECM, ostatnio dla Blue Note) pokazują go jako nie tylko jako muzyka jednego z ostatnich przedstawicieli pokolenia jazzowych gigantów, ale też artyste wciąż “głodnego” jazzowej sztuki, twórczego a nie sięgającego do wspomnień – stąd optymizm.

Dlaczego ostrożny? Ano bo zamiast przyjechać do Wrocaławia promować najnowszą płytę “Passin’ Thru” (10-lecie kwartetu w którym grają Jason Moran, Reuben Rogers, Eric Harland) Charles Lloyd został został poproszony o skomponowanie nowego dzieła z wykorzystaniem zespołów funkcjonujących przy wrocławskim NFM. Wybór padł na chór oraz smyczkowy Lutosławski Quartet, które to zespoły towarzyszyły bandowi Lloyda w składzie Bill Frisell (gitara), Greg Leisz (pedal steel guitar – instrument popularny w muzyce country), Harish Raghavan (bas), Kendrick Scott (perkusja). Trzeba otwarcie powiedzieć - mają we Wrocławiu rozmach. Publiczności wypełniającej całkowicie główna salę NFM zaprezentowana została nowa kompozycja “Red Water, Black Sky”.

Muzyce towarzyszą podczas koncertu wizualizacje – głównie archiwalne nagrania indiańskich ceremonii na zmianę z pejzażami amerykańskiej dzikiej przyrody: pojawia się orzeł, mustangi. Całość jawi się jak idylliczny list miłosny do Ameryki i czasów nie skażonych współczesną cywilizacją. Muzyka współgra z obrazem, zdominowana przez rozmyte brzmienie gitar Frisella i Leisza, utrzymana w stylistyce americany, gdzieś na pograniczu lyricznego country, spirituals, bluegrassu. Powolne, leniwe tempa (jakby palące słońce Arizony czy innej pustynii skłaniało do oszczędzania sił), nostalgiczne, melancholijne melodie – jest uroczo, ale dość niemrawo.

Lutosławski Quartet rozpoczyna każdy utwór bardzo zgrabnie skrojonymi, przyjemnymi w odbiorze miniaturami (za aranżacje smyczków odpowiedzialny jest Michael Gibbs), jednak partie dogrywane jako akompaniament dla zespołu Lloyda są zbędne, miast dodawać głebii czy dramaturgii stanowią dodatkową warstwę uroczej słodyczy. Kolejną jest chór NFM, którego klasyczne brzmienie, nijak się ma do Americany – całość nabiera charakteru pozbawionego wyrazu oratorium. Jeśli partie wokalne były w istocie potrzebne to odpowiedniego charakturu mógłby tu być może nadać kilkuosobowy chór gospel, 40-osobowy chór NFM wybrzmiał  uroczyście jak na akademii szkolnej.

Emblematyczny staje się finał koncertu – optymistyczna “słoneczna” ale też naiwna melodia śpiewana przez chór brzmiący uroczo jak Piccolo Coro Dell’Antoniano. Rozmyte, leniwe dźwięki gitar, niweczące próby gry mocniej pulsującej ze strony sekcji rytmicznej. Po lewej stronie sceny Charles Lloyd na flecie próbujący wykrzesać tanecznym ruchem trochę groove’u z sytuacji, co okazuje się zupełnie niemożliwe bo z prawej strony smyczki zalewają wszystko pasażami słodkimi jak sztuczny miód. Nadmiar “ładnie”, przesyt “uroczo”, generalne przedawkowanie sztucznych słodzików jest największym problemem “Red Water, Black Sky”.

Saksofon Lloyda tylko kilka razy energiczniej przebije się przez warstwy delikatnych dźwięków, jego brzmienie zachwyca głębią, bogactwem barwy. Przez większość czasu pozostaje jednak uśpiony. Zdecydowanie najlepiej bronią się fragmenty kiedy kwintet gra sam, bez smyków, bez śpiewów – wciąż dominuje tutaj sentymentalna, frisellowska Americana. Niezmiennie urokliwa, słodka, ale wciąż ujmująca w swojej prostocie. Trudno było niestety oprzeć się wrażeniu, że słuchamy projektu Billa Frisella z gościnnym udziałem Charlesa Lloyda, nie odwrotnie.

Publiczność wyprosiła dwa bisy i dobrze się stało. Pierwszy zagrany w duecie przez Frisella oraz Lloyda tradycyjna melodia spiritual wybrzmiała wzruszająco dzięki spójności – prostota melodii współgrała z prostotą instrumentalnych środków wyrazu. Drugi bis, już w kwintecie, wyważony, ale ze zmysłową nutą tanga. Definitywny dowód na to, że w sztuce często “mniej, znaczy więcej”. W kontekście całego koncertu trzeba niestety stwierdzić, że forma przeważyła nad treścią, a sztuka przegrała z marketingowym rozmachem. Wrocławski festiwal ma rozmach, ambicje i, dzięki odpowiedniemu zapleczu, spore możliwości. Nie znaczy to, że z tych możliwości trzeba za wszelką cenę korzystać, czego wieczór z Charlesem Lloydem był dobrym przykładem.