Bielska Jesień Jazzowa 2014: Bill Frisel

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Armen Chrobak

Patrząc za okno – nie całkiem jesień, nasłuchując ze sceny – nie całkiem jazz. A jednak od wczoraj w Bielsku-Białej bezsprzecznie nastała jesień w pełnej krasie. Jazzowa Jesień. Dwunasta z kolei. Z programem zapowiadającym się imponująco. Bez kompleksów i skrępowania. Jak co roku stylistyka obejmie, ale i daleko wykroczy poza tradycyjny jazz. Spodziewamy się awangardy, wyrafinowania, subtelności, klasyki, ale i eklektyzmu i transgresji.

O Jazzowej Jesieni mówią w radiu, telewizji (TVP 2, TVP Kultura), piszą w prasie i w poważnych mediach wirtualnych. Nic dziwnego – festiwal od lat zajmuje poczesne miejsce na jazzowej mapie Polski. Artystyczną opiekę nad przedsięwzięciem sprawuje, jak w poprzednich latach, Tomasz Stańko, legendarny trębacz, kompozytor jazzowy, dyrektor artystyczny Jesieni. I tym razem zadbał on o zapewnienie najwyższej jakości i różnorodności repertuaru, starannie selekcjonując wykonawców występujących podczas tegorocznej edycji festiwalu.

 

Pierwszy ogień rozpalił wczoraj najlepszy gitarzysta jazzowy (wg werdyktu prestiżowego magazynu Down Beat), Bill Frisell, któremu towarzyszyli: charyzmatyczny Kenny Wollesen na perkusji, świetny technicznie Greg Leisz grający na elektrycznej gitarze hawajskiej i gitarze rytmicznej oraz wszechstronny, grający z dużą swobodą i wyobraźnią, lekko filuterny Tony Scherr na gitarze basowej.

Frisell, którego muzykę niektórzy mogą kojarzyć ze ścieżek dźwiękowych do filmów (choćby dość osobliwego thrillera „Million Dollar Hotel”, czy niemych obrazów legendarnego Bustera Keatona), wszechstronny, bezpretensjonalny i otwarcie czerpiący z bogactwa różnorodności gatunków, i stylów muzycznych, tak skrajnych jak country, blues czy hard-rock. Figura największego formatu, muzyk o niespożytej energii, z dorobkiem ponad 200 wydawnictw płytowych (gdzie pojawiał się jako frontman albo sideman), artysta o rozległych horyzontach stylistycznych i takiej samej wyobraźni.

Wczorajszy koncert zespołu był częścią trasy koncertowej promującej wydany nieco ponad miesiąc temu najnowszy album grupy, pt. „Guitar In the Space Age”, wydawnictwo, na którym muzycy zawarli interpretacje piosenek i utworów, które, jak stwierdził Frisell, ukształtowały jego wrażliwość muzyczną, świadomość estetyczną. Występ otwarły powłóczyste, nieśpiesznie wydobywane, wydłużone dźwięki, jakby grupa potrzebowała rozgrzewki, ale po trzech tygodniach trasy koncertowej i dwóch godzinach gruntownej próby przed koncertem w Bielsku-Białej rozgrzewka była całkowicie zbędna.

Frisell i Scherr, stojący twarzami zwróconymi naprzeciw siebie, grający „do siebie”, stojący bokiem do widowni i bokiem do zajmującego centralne miejsce sceny, skupionego na grze na perkusji Wollesena, wyrzucali ze swoich instrumentów niezwykle gęsto utkaną materię dźwięków. Porozumienie, świetne zgranie potwierdzał uśmiech nieustannie błądzący na ich twarzach. Kompozycje dopełniało rozedrgane, pływające brzmienie gitary hawajskiej, na której, siedząc przed instrumentem nieco dalej z lewej strony estrady, grał Leisz.

Drugi utwór - pogodny, melodyjny kawałek utrzymany w stylistyce country rozbrzmiewający w mieście, w którym przed laty powstała seria filmów rysunkowych o przygodach Bolka i Lolka, zapewne wielu przywodziła skojarzenia z opowieściami o przygodach dwójki bohaterów na Dzikim Zachodzie.

Delektując się dźwiękami muzyki patrzyłem niczym zahipnotyzowany na perkusistę. Skupiony, pochłonięty grą, jakby nieświadomy obecności słuchaczy na widowni, grający ze sporą ekspresją, ale ekspresją kontrolowaną, w swoim klasycznym, bardzo zwyczajnym stroju, zdawał się niepozorny. A jednocześnie swoboda, precyzja, opanowanie z jakim nadawał tempo, kreował dramaturgię utworów budziła fascynację. Czyste, ciepłe, niemal bursztynowe brzmienie gitar, nie zniekształcone przetwornikami i efektami, mimo gęstości dźwięków zachwycało przestrzennością, którą potęgował delikatny pogłos. Słychać było nawiązania do lat 60-tych, to tu, to tam muzycy wzbogacali utwory o inspirowane Orientem ornamenty, imponowały ekstatyczne, hipnotyzujące sola, które zdawały się nie mieć końca. Ciepłe, zdominowane czerwienią oświetlenie potęgowało napięcie, energię jaką przesiąknięta była muzyka.

Zaskakujące było, że jedna kompozycja przechodziła w drugą, bez chwili przerwy, jakiegokolwiek wprowadzenia czy komentarza ze strony muzyków. Choć żal było tego braku kontaktu, nastrój jaki tworzyła muzyka nie ulatywał, nie był rozpraszany, ale narastał z każdym taktem. Skomplikowane, rozbudowane akordy, jednych utworów, ciężkie, nawet złowrogie harmonie innych, następnie łagodzone i przerywane kojącymi partiami kompozycji wykonywanych pomiędzy tamtymi.

Po hard-rocku, country, rocku na scenie zabrzmiał blues. Publiczność słuchała w skupieniu i absolutnej ciszy. W powietrzu unosiły się turkusowe miotełki perkusisty, który wyznaczał tempo tej najspokojniejszej dotąd kompozycji. Kołysząc stopą w takt muzyki nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że obcuję z utworem żywcem wyjętym z filmu o sennej, leniwej fabule, okraszonej nostalgią. Kolejny kawałek przywodził wspomnienie Dire Straits, z ich bogatymi, wręcz rozrzutnymi aranżacjami.

Jeżeli kogoś nie nużą dźwięki gitary, a ceni różnorodność, zmieniające się pejzaże muzyczne, swobodną grę stylami i gatunkami muzycznymi, ten musiałby być występem zespołu Billy Frisella zachwycony. Mimo, iż w moim odczuciu nie mieliśmy do czynienia z koncertem jazzowym, w klasycznym rozumieniu, gdy patrzyłem na ekstatyczną reakcję publiczności, która zgotowała muzykom owację na stojąco, nie miałem wątpliwości, że na widowni nie było nikogo, kto pozostał obojętny na czary, jakie artyści rzucili na przybyłych.