Powrócę tu pod postacią dźwięku. Dziś 86 urodziny Rahsaana Rolanda Kirka

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

"Muzyka to piękna rzecz. Kiedy umrę, wrócę na ziemię pod postacią dźwięku, jak nuta" - przekonywał Rashaan Roland Kirk, ubrany w dziwne, kolorowe, afrykańskie szaty, ze śmieszną czapką na głowie i naręczem saksofonów własnej produkcji pod pachą. "W ten sposób, gdy jesteś dźwiękiem, nikt cię nie złapie!" - dodawał a Roland Kirk wyglądał i grał, jakby doskonale wiedział, o czym mówi. Występy tego ekscentrycznego, niewidomego multiinstrumentalisty nie ograniczały się z resztą wyłącznie do dźwięku muzyki. Gdy znalazł się na scenie, Kirk - owszem - grał, ale także mówił, tłumaczył, przekonywał. Podnosił tematy polityczne i socjologiczne, wypowiadał się o wojnie, rasizmie i czarnej muzyce. Bawił się surrealistycznymi wierszykami, wszystko przypominało teatr absurdu. W końcu, gdy zaczynał grać, w jego muzyce usłyszeć można było całą jazzową historię. Rashaan Roland Kirk był, być może, pierwszym jazzowym postmodernistą. "Każdy ma sen, wszystko ma sens, dowiedzmy się jaki" - zachęcał ze sceny.
 
Urodził się jako Ronald Theodore Kirk 7 sierpnia 1935 r. w mieście Columbus w stanie Ohio. W wieku dwóch lat stracił wzrok na skutek złego leczenia: Kirk był czarnoskóry, a tym - jak wiadomo - nie przysługiwała przyzwoita opieka medyczna, nie w 1937 r. w mieście Columbus w stanie Ohio, w każdym razie. Coś uwierało go także w imieniu Ronald; na tyle, że postanowił przestawić dwie litery i uczynić z niego/siebie Rolanda. Jak wyjaśniał, imię przyszło do niego we śnie.

 
Choć czuł się przede wszystkim liderem i nie zamierzał podgrywać komuś innemu, dla kilku muzyków Kirk zrobił wyjątek: ale kto odmówiłby Roy'owi Haynes'owi czy Charlesowi Mingusowi? W latach 70. dodał do swojego nazwiska imię Rashaan - również pod wpływem snu. W 1964 r. zagrał na flecie w przeboju Quincy'ego Jonesa "Soul Bossa Nova". I wówczas był chyba najbliższy sławie. Jakiejś sławie, jakiejkolwiek. Choć wydaje się, że najbardziej było mu po drodze z hard-bopem, Kirk wplatał umiejętnie i bez wysiłku wątki swingowe, ragtime, freejazz i bluesa w swoje kompozycje. Jego utwory raz przypominały masywne bluesy Charlesa Mingusa, raz klasyczne, eteryczne ballady Duke'a Ellingtona a czasami popowe piosenki Smokey Robinsona i awangardowe granie Johna Coltrane'a. Był jazzowym postmodernistą, zlepiającym w całość rozproszone, na pozór nie pasujące do siebie, elementy.

Zadebiutował w 1956 roku albumem "Triple Threat", który nie doczekał się szerszej dystrybucji aż do okresu po śmierci artysty. Już na pierwszym krążku Kirk nie pozostawiał wątpliwości, co do obranego kierunku: nie było żadnych wytycznych, poza ogólnym brzmieniem. Między jego własnymi kompozycjami znalazły się m.in. bluesowy standard "Stormy Monday" czy popowy przebój z 1938 r. "The Nearness Of You".
 
Jego głównym narzędziem pracy był tenor, ale Kirk nie był usatysfakcjonowany grą na nim. Więc grał jednocześnie na kilku saksofonach, szukając między nimi ciekawych harmonii, nadając jednocześnie muzyce wagę i bluesowo-nowoorleańską melancholijną poetykę. Spora część jego instrumentów była domowej produkcji. Jego koncerty przypominały występ stand-upowy: żarty przeplatane były z poważnymi tematami: równouprawnienie, segregacja rasowa, historia czarnych w Ameryce. Przez pewien czas koncerty Kirka otwierał młody, nikomu nie znany, amerykański komik, Jay Leno. Saksofonista zapowiadał go słowami: "Chciałbym przedstawić wam mojego młodszego brata, który dobrze wie, co to znaczy być czarnym i zna się na diabłach w białej skórze. Proszę państwa, Jay Leno!".

W 1967 r. do ukazała się płyta, która po prostu miażdży - "The Inflated Tear", uznawana za jego największe dzieło. Z jej okładki spogląda na nas twarz w ciemnych okularach, wykręcona nienaturalnie, dmuchająca w dwa saksofony naraz. Muzyka na niej zawarta jest nie jest - jak można się było spodziewać - agresywnym, szalonym bopem. Kirk zawodzi melancholijnie i poruszająco, używając do tego bluesa i tradycyjnego jazzu lat 60. W każdej kompozycji na "The Inflated Tear" słychać miłość, jaką Kirk darzył muzykę Duke'a Ellingtona. Poza nim, muzykę tę pojmował tak dogłębnie chyba tylko Mingus. W tym samym roku saksofonista wystąpił na wielki, rockowym koncercie, nazwanym "Super show", grając z takimi muzykami jak Buddy Guy, Jack Bruce i Buddy Miles. Muzycy rockowi uwielbiali Kirka: podziwiał go i zabiegał o współpracę z nim sam Jimi Hendrix, Eric Burdon nagrał z zespołem War utwór "Roll On Kirk", nawiązujący właśnie do saksofonisty. Swój podziw dla autora "The Inflated Tear" wielokrotnie wyrażał Jonny Greenwood, gitarzysta Radiohead.
 
W 1975 r. Kirk przeszedł ciężki wylew, skutkiem którego stracił częściowo czucie w ciele. Konieczność wypełniania swojego powołania przeważyła. Saksofonista nadal występował, opanowując technikę grania jedną ręką. Podczas koncertu w londyńskim klubie Ronniego Scotta, udało mu się grać na dwóch saksofonach, wzbudzając niedowierzanie i podziw publiczności. Kolejnego wylewu jednak nie przeżył. Zmarł w 1977 r. po występie w Bloomington, w stanie Indiana. Wróci jako dźwięk.