Komeda pod powieką

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Trzeba nam nowego patrona! Krzysztofa Komedy! - zawołała na naszych łamach przed laty Marta Jundziłł. Od tamtego czasu mam nawracajacy sen. Zamykam oczy i widze Go. Komedę! Takiego oficjalnego, wskazanego przez parlament, utwardzonego majestatem państwa i wolą narodu, obwieszczonego głosem suwerena i na końcu dobitego laską marszałkowską. Co za widok!

Krzysztof Komeda nadaje się doskonale, ba najlepiej się do tego nadaje! Przecież i bez państwowych sygnatur funkcjonuje jako ojciec wszystkiego, co w polskim jazzie dobre i wartościowe. Tak jest od chwili kiedy zmarł. A nawet wcześniej, od czasu kiedy wyjechał podbijać  USA, a wielki świat usłyszał jego kołysankę w filmie Polańskiego. Wówczas wszelka cudowność spłynęła na pana Komedę, a na jego muzykę opadł woal niewysłowionej znakomitości. Nawet za wybitnego pianistę go pośmiertnie uznano, choć zdarzali się nieliczni odważni, którym jakoś owa pianistyczna cudowność albo nie zapadła szczególnie w pamieć, albo nie została nawet odnotowana! Przez dekady stał się nietykalny, spiżowy, monumentalny z jednej strony, z drugiej taki bardzo nasz bo wyrwał się z parchatej komuny i pokazał, że wielkim artystą jest, a jak wiadomo wielki polski artysta przezwycięży wszystkie trudności i nawet żona mu w tym nie przeszkodzi.

Komeda jest też najlepiej udokumentowanym muzykiem jazzowym w polskim piśmiennictwie. Co i raz ktoś pisze o nim książkę albo kęci film i wyciąga z cienia kolejne mniej znane historie, uwypukla słabiej akcentowane wcześniej wątki, starając się udowodnić, że jego Komeda jest bardziej mojszy niż inszy, ale zawsze wiecznie żywy. Chwilami można byłoby odnieść wrażenie, że Komeda był najlepszym co w ogóle w jazzie przytrafiło się światu. Z perspektywy czytelnika polskojęzycznego, nieomal w kąt Komeda wysyła Davisa, Coltrane’a. Kompozytorskim geniuszem wysadza Ellingtona i Monka z siodła, deklasuje Mingusa na luzie i kto wie czy może też aranżerskim rozmachem nie zamiata pod dywan samego Gila Evansa. 

Zastanawiające jest bardzo co spowodowało, że Komeda w każdej nieomal konkurencji wygrywa? Ale gdy się chwilę zastanowić to wcale nie jest zastanawiające. Komeda jest Polakiem. A Polak potrafi i jest tym większy, im mu trudniej. A że trudniej to wiadomo, bo przecież cały świat Polaka spiskowo i niesłusznie wyprowadził na margines historii i cynicznie poddawał cierpieniu, jakiemu nikt nikogo wcześniej nie poddał. Marginalizował go haniebnie i z rozmysłem, i kłody takie kładł pod nogi, że gdyby Polak nie był prawdziwym Polakiem to nie przeskoczyłby przez nie za nic w świecie!

Nadaje się więc Komeda na podmiot narodowego wzmożenia, jak mało kto. Tak! To nasz Komeda. Nasz Jazzowy Kapitan Polska! A na dodatek, jak to kapitan, jest dla kolejnych pokoleń nieopisaną inspiracją. Każdy ważny muzyk polski od Komedy zaczyna i bywa też niestety też, że  na Komedzie kończy. I wcale twórczo nie mocuje się ten muzyk z jego etosem (to robi tylko jakiś dziwny margines, nieczuły na powiększoną wielkość Komedy), ale wielbi go okrutnie i na kolanach. A najbardziej ze wszystkiego wielbi polski muzyk jego nazwisko. Bo nazwisko Komedy to meta nazwisko! To klucz do wszechdrzwi!  Do drewnianych wrót gabinetów ministerialnych, do palisandrowych szuflad urzędniczych i krokodylich portfeli sponsorów. Ustawia też wykonawcę muzyki Komedy w historycznej ciągłości i, co tak na co dzień znacznie ważniejsze, wydobywa nierzadko wykonawcę Komedowej muzyki z niebytu medialnego. Łatwiej przecież zwrócić na siebie uwagę grając Komedę niż własną muzykę. Bo przecież własna muzyka musi być mniejsza od muzyki Komedy. A jak musi, to nie ma co się przesadnie napinać.

I jakby tak z nadania państwowego Komeda stał się Komedą, takim zadekretowanym, to waga takiego Komedy, jeszcze byłaby większa. Kołysanka stałaby się bardziej kołysankowa, bo już nie tylko ledwo narodzone dziecię układałaby do snu, ale naród cały wiodła ku snu czystemu i wzniosłemu. A nim wstałby dzień, naród na nowo uniósłby się  z kolan, sięgnął po prawo, a z czasem i po pięść, wyciągnąłby nóż z wody i zamachnął się ostrzegawczo na świat cały w biało-czerwonym, natchnionym jazzowym uniesieniu! I już nie kilka, ale kilkadziesiąt Komedowych płyt rocznie by powstawało. Festiwale w chocholim korowodzie zmieniałyby swoje programy li tylko na takie Komedzie poświęcone. I mielibyśmy Komedę Nad Odrą, Komedę na Kresach i nawet Komedę w Lesie.

I może nawet Keith Jarrett zagrałby Komedę na specjalnym koncercie w Teatrze Wielkim. Nie sam oczywiście, najlepiej z jakąś specjalną narodową orkiestrą. Ale Jarrett to już raczej nic nie zagra, nawet Komedy wielkiego, naszego! No to jak nie on to może Bobby McFerrin by zaśpiewał  albo chociaż od bidy Kurt Elling!

A kiedy Komeda wszedłby już na największe sceny zawitał w salonach to i przyszedłby czas, że nawet w domu kultury gdzieś w Trzepiatówku, jakiś ważny człowiek na stanowisku uświetniłby swoją obecnością, niechybnie epokowe i potrzebne wykonanie Kołysanki na parafialny chór chłopięcy.

Na Green Poincie zaś albo w Jackowie  dokonałaby się w świetle telewizyjnych kamer, natchniona rekonstrukcja nieszczęśliwego wypadku, w wyniku którego Komeda zmarł. Rolę jazzowego giganta zagrałby w niej Wojciech Żołądkiewicz, złego Marka Hłaskę Mateusz Król, a kobietę o gołębim sercu, Zosię, Marta Bryła!

Wówczas, My Naród, zabiegami dyplomacji i dłońmi rodaków moglibyśmy wystarać się o stosowne miejsce na godny pomnik Komedy, najpierw w Warszawie, a potem w Hollywood, bo przecież wiadomo, że  autorem najwspanialszej muzyki filmowej na świecie, też był właśnie Komeda. Jakie to piękne jest! 

I potem otworzyłem oczy i była kolejna rocznica urodzin Komedy i pomyślałem "O żesz kur...., znowu miałem ten sen!!!!!!!!!!" Uważaj o czym śnisz człowieku bo Ci się w końcu spełni! A jakby tak pan Krzysztof Komeda tak na przekór został zwyczajnym, nie biało-czerwonym, monumentalnym, opatrznościowym Komedą-Kapitanem? Byśmy mogli go wówczas podziwiać tak na swój osobisty i wyłączny sposób. Tak zwyczajnie i tak całkiem po wielkiemu cichu. I to byłby dopiero piękny sen!