James Carter - klasa sama w sobie

Autor: 
Urszula Nowak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (http://jamescarterlive.com/gallery#jp-carousel-799)

James Carter to klasa sama w sobie. Saksofonista z Detroit, który szturmem zdobywał najwyższe stopnie nowojorskiej sceny jazzowej, zupełnie nie przypadkiem zahaczając o Japonię. Na szczęście fani Cartera w Polsce nie muszą jeżdzić aż tak daleko. Carter bywa w Polsce regularnie i nie tylko ze swoim Organ Trio.

"Musisz czuć się komfortowo, gdziekolwiek się znajdujesz. Muzyka to życie." Pozornie trywialna dewiza amerykańskiego saksofonisty nabiera głębszego znaczenia, gdy zastanowimy się jak wzburzona i pełna przeszkód bywa droga, którą dryfują muzycy jazzowi. Pomiędzy Detroit, gdzie urodził się Carter, a wyśnioną krainą, zwaną przez niektórych Nowym Jorkiem, rozciąga się niezmierzona przestrzeń improwizowanych sytuacji. Będąc ich uczestnikiem, ale i twórcą, saksofonista wypracował niesłychaną otwartość, plastyczność gry i cenne doświadczenie, które owocuje kolejnymi znakomitymi albumami.

Wielu twierdzi, że po tym jak na jazzowej scenie objawił się Wyton Marsalis, tylko James Carter spowodował tak znaczące poruszenie wśród krytyków. Najważniejsze media traktujące o muzyce improwizowanej uznały jego debiut za jeden z najgłośniejszych od dziesięcioleci. Droga do sukcesu była zaskakująco krótka. Carter rozpoczął grę na saksofonie w wieku 11 lat, a światowe uznanie zyskał jako 24-latek znakomitym albumem "JC on the Set". Płytę wydała japońska wytwórnia DIW. Rok później nagrania ukazały się również pod szyldem Columbia Records. James Carter Quartet współtworzyli wówczas Craig Taborn, Jaribu Shahid oraz Tani Tabbal. To, co doceniono u Cartera to przede wszystkim znakomite wyczucie różnych rodzajów jazzu, łatwość posługiwania się nimi oraz nienaśladowanie nikogo ze znanych światu geniuszy. Mając siedemnaście lat koncertował z bandem Marsalisa. Chwilę później, po przeprowadzce do Nowego Jorku stał sie członkiem słynnej grupy samego Lestera Bowie. W dyskografii saksofonisty odnajdujemy krążki, które w sposób niezwykle ciekawy, czasem wręcz finezyjny odnoszą się do twórczości innych, wybitnych osobowości muzycznych dwudziestego wieku. Przykładem może być album Chasin' the Gypsy z dwutysięcznego roku, dedykowany Django Reinhardtowi, czy wydany trzy lata później Gardenias for Lady Day poświęcony Billie Holiday. Ten pierwszy współtworzyła znana polskim fanom jazzu, światowej klasy skrzypaczka Regina Carter - kuzynka saksofonisty.

Carter jest jednym z tych wielkich muzyków, którzy swoją niekwestionowaną pozycje zawdzięczają ciężkiej i konsekwentnej pracy, przejawiającej się na płaszczyźnie bycia liderem. Choć lista osób i składów, z którymi nagrywał byłaby z pewnością treściwa, saksofonista to przede wszystkim człowiek sygnujący własnym nazwiskiem kilkanaście dobrze przyjętych albumów. W tym świetle, fakty takie jak bycie członkiem Charles Mingus Big Band czy Heaven on Earth (min. John Medeski, Christian McBride) są dodatkowym atutem i smaczkiem w karierze muzyka.