Jakby przeleciał obok nas helikopter. Dziś 78 urodziny Tony'ego Williamsa

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

7 listopada 1967 roku w niemieckim Karlsruhe w Stadhalle kwintet Milesa Davisa wystąpił na rejestrowanym kamerami telewizyjnymi koncercie. Moje pierwsze zetknięcie z muzyką wielkiego kwintetu, zwanego „drugim”, nastąpiło właśnie wtedy. Ściślej rzecz ujmując – w trakcie utworu „Walkin’”. Niby nic specjalnego, standard. Za plecami trębacza działy się niesamowite rzeczy. Perkusista Tony Williams wydawał się jak w transie. Grał z nieopisaną pasją i wyobraźnią, którą potrafił najprostsze zagrania zaczarować w skomplikowane figury. Ale przede wszystkim – skupienie i koncentracja. Perfekcjonizm pełną gębą.

Williams wydawał się jak żywioł przy którym gasły gwiazdy jego kolegów. Herbie Hancock, Wayne Shorter, Ron Carter i sam wielki Miles Davis musieli pochylić się przed klasą swojego perkusisty. Williams bierze się za solo – światło skupione jest wyłącznie na nim. Jego ręce ruszają się w tak zawrotnym tempie, że nie sposób uchwycić ich inaczej niż tylko konturowo. Ręce pracują ale twarz pozostaje niezmiennie nieporuszona, wydawałoby się może nawet nieobecna. Williams był całkowicie oddany swojej pracy. Miles powiedział o nim, że był „epicentrum gry kwintetu”, od niego zależało bardzo wiele, to na nim, (nie koniecznie na trębaczu) wspierał się zespół.  Gdy ten niezwykły perkusista dołączył do wielkiego zespołu Davisa miał zaledwie 17 lat.

Siedemnaście lat. Ale powiedzenie, że Williams był niedoświadczonym muzykiem byłoby nie na miejscu. W wieku siedemnastu lat, Tony widział już nie jedno i był bardziej doświadczony niż jeden starszy muzyk. Gdy skończył trzynaście (TRZYNAŚCIE) lat, Williams grał z Samem Riversem. Kiedy skończył szesnaście, zatrudnił go saksofonista Jackie McLean. Można powiedzieć, że gdy rok później przejął go Davis, Tony Williams był już doświadczonym zawodnikiem. Perkusista był znakomitym nabytkiem Milesa. Jakby potwierdzającym tezę, że być może był on lepszym liderem niż trębaczem. Williams dołączył do zespołu i gdy to się stało, nagle wszystko zaczęło się składać. Sekcja rytmiczna z kontrabasistą Ronem Carterem nabrała wigoru. Herbie Hancock, Sam Rivers/Wayne Shorter i sam lider, Davis, dostali ogromnego kopa pewności i przestrzeni. Mieli za sobą bardzo poważnego perkusistę, który co prawda do klubów na własne koncerty musiał wchodzić tylnymi drzwiami jako niepełnoletni, ale grał jak maszyna.

Mówiąc o sytuacji z odnalezieniem Williamsa przez Milesa, pozwolę sobie posłużyć się analogią z sąsiedniego świata, muzyki rockowej. Pete Townshend, gitarzysta zespołu The Who, opowiadał kiedyś, jak doszło do zatrudnienia w grupie perkusisty Keitha Moona. Według słów gitarzysty, Moon po prostu wpadł na scenę, nikomu nie znany, prosto z publiczności, usiadł za perkusją i zaczął grać. Jak opisał to Townshend „To było jakby przeleciał koło nas śmigłowiec.” Taką jakość ekspresyjności wniósł Moon. Taką wartość wniósł Williams. Gdy słucham nagrań pierwszego, wielkiego zespołu z Coltranem, Evansem i Adderleyem, brakuje mi czasami tego rodzaju pierwotnej pasji, która pojawiła się wraz z Williamsem. Poprzedni perkusista, Jimmy Cobb, jest oczywiście znakomity i nie wyobrażam sobie jakichkolwiek innych dźwięków na takich płytach jak „Kind Of Blue”, „Someday My Prince Will Come” czy „Porgy and Bess”, niż te które padły, jednak brak w nich żywiołowości Williamsa. Słuchanie go jest trudnym zadaniem ułożenia sobie w głowie, że to tylko jeden , obdarzony tylko dwiema rękami, człowiek. Wydaje się proste a nie jest.

 

Jeszcze w czasach gry z Davisem, Williams zadebiutował jako lider płytą „Life Time” z 1964 roku. Pięć lat później (w świecie Williamsa to były całe dekady) założył swój pierwszy zespół – trio z gitarzystą Johnem McLaughlinem i organistą Larrym Youngiem.  Zespół nazywał się „The Tony Williams Lifetime” (później do grupy dołączył basista Jack Bruce, znany z gry w Cream) i od razu zadebiutował ważną płytą. Ważną z dzisiejszej perspektywy; gdy płyta „Emergency!” pojawiła się na rynku została niemalże odrzucona przez krytykę i fanów. Dziś jesteśmy mądrzejsi i „Emergency!” jawi się jako jeden z najciekawszych projektów fusion.

Choć Williams zwojował wiele z „Lifetimem”, który przestał działać w 1975 roku, po odejściu McLaughlina, może nieco niesprawiedliwie dla swoich dokonań, zostanie przeze mnie zapamiętany głównie jako perkusista Milesa Davisa. Wiem, że to straszne i czuję się z tym źle, ale jest jak jest. Tony Williams swoją wyrazistością sceniczną, wyobraźnią która u człowieka tak młodego wydaje mi się niepokojąco głęboka i po prostu umiejętnościami, tchnął w zespół Davisa życie. Umożliwił Milesowi ponowne zapisanie się w historii jazzu. To w dużej mierze dzięki perkusiście i jego nieograniczonym możliwościom percepcyjno-technicznym, albumy takie jak „Bitches Brew”, „In A Silent Way”, „Miles Smiles” czy „My Funny Valentine” brzmią, tak dobrze jak brzmią. A jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto był najlepszym perkusistą Milesa Davisa, to moim zdaniem najlepszy był Tony Williams.