Masecki/Tymański/Moretti Standardy Jazzowe - dwugłosu część I

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Skrajne emocje budził wczorajszy koncert dream-tria niezależnej sceny muzyki improwizowanej - Marcina Maseckiego (pianino), Tymona Tymańskiego (kontrabas) i Macia Morettiego (perkusja). Jedni nie mogli opanować śmiechu, a nawet podobno z radości płakali - drudzy pozostali w zdegustowaniu w fotelach Novego Kina Praha, a nieliczni wyszli. Postanowiliśmy na naszych łamach wprowadzić dwugłos w tej sprawie. Głosy odrębnę przedstawią Maciej Karłowski i Kajetan Prochyra.
 

Prawdziwe będzie twierdzenie, że przed wczorajszym koncertem w ramach Jazzarium Fest Marcin Masecki, Tymon Tymański i Macio Moretti odbyli jedną próbę. Program dobierali przypadkowo (jak przyznaje Marcin Masecki - Wpisałem sobie w google “standardy jazzowe”, wyszła mi od razu lista - całkiem dobra.) a niedociągnięcia, nieporozumienia obracali w żart, raz bardziej, a częściej mniej wybredny. Nie był to popis muzyczny - prawie pod żadnym względem. Ale czy był to zły koncert? O nie!

Do czego służą standardy jazzowe?

Można np. nabyć drogą kupna box nagrań Billa Evansa albo tria Keitha Jarretta, włożyć je do szkatułki i w dowolnie wybranej chwili upiększać sobie ich muzyką życie. Zadanie następców wyżej wymienionych muzyków do łatwych nie należy. Z konfrontacji z “klasykami” z tarczą wraca 2, 5, 15 pianistów na świecie. O pozostałych tysiącach nigdy nie usłyszymy.

Do czego więc dziś mogę słuzyc standardy jazzowe? Do czego muzyka służy - (jeśli pominiemy pogląd, że istotą dziełą sztuki, jest to, że nie ma ono praktycznego zastosowania) ?

Może np. do tego (i nie jest to pogląd zbyt kontrowersyjny) by sprawiać radość, przyjemność - na wiele różnych sposobów, począwszy od wywoływania błogiego uśmiechu na twarzy, po stanowienie intelektualnego wyzwania, zaproszenia do przekraczania poznawczych granic.

Jazz był przecież, chyba nawet w większej części swej historii - muzyką radości, afirmacji, nawet gdy był orężem w walce z segregacją rasową... Dobrze... Zostawmy segregację rasową, wróćmy na Ziemię, na Pragę Północ, na koncert Maseckiego, Tymańskiego i Morettiego.

Za pretekst do spotkania wzięli panowie właśnie owe jazzowe standardy - muzykę, którą chyba wszyscy, niezależnie od tego czy z nagrań Ellingtona, Parkera, Coltrane’a, filmów, w których była wykorzystana, dzwonków w telefonach komórkowych - z szeroko rozumianej popkultury - mamy ją w pewien sposób przyswojoną.
Spotkanie było tutaj sprawą kluczową. Na jednej scenie spotkało się trzech bardzo bystrych, inteligentych, dowcipnych i muzycznie doświadczonych twórców - i jednocześnie kolegów a może przyjaciół. Każdy z nich inaczej do jazzu trafił i wciąż inaczej się do niego odnosi. Masecki uważa się za jazzmana - Macio Moretti chyba na wizytówce tytułu perkusista jazzowy sobie nie wypisuje.

Spotakli się więc i zaczęli zabawę. Bawili się świetnie, w dodatku, co kluczowe, nie byli jedynymi śmiejącymi się na sali.

Marcin Masecki nie tylko potrafi zagrać standardy jazzowe w dowolny sposób (łącznie z zagraniem bodaj Giant Steps wspak) - ma swój styl. Czy jest to styl na miarę topowych pianistów na świecie? Nie wiem, ale bez wątpienia gra po swojemu i ani techniki ani pomysłu mu nie brakuje. Macio Moretti, który raz jest perkusistą, raz basistą, o rodowodzie raczej punkowym świetnie odnalazł się w konwencji koncertu zarówno w jego wartstwie ludycznej, jak i jako instrumentalista. Wyczuwało się zaskoczenie wśród publiczności gdy ten dwumetrowy, uśmiechnięty od ucha do ucha jegomość, zachwalający w trakcie koncertu obcinacz do paznokci tria Masecki/Tymański/Moretti - sztuk 1, cena 100 PLN, przez większość wieczoru powtarzający, że nic nie słyszy, zasiadł do pianina (pod koniec muzycy zaminili się instrumentami) i grając “Autumn Leaves” wyszedł z tego wyzwania wystarczająco obronną ręką.

Odpowiadając sobie samemu na zadane na początku pytanie: Standardy jazzowe są do zabawy!!

Nie ma co się modlić do “My funny Valentine”! Wszyscy z tyłu głowy mamy głos Cheta Bakera. Po Milesie, Franku czy Elli można co najwyżej wchodzić w ich buty a’la Chris Botti, lub też stworzyć z tego tworu popkultury grę, ale i konkretnych, jasno rozpoznawalnych emocji i kontekstów, grę.

Czy Tymon Tymański musiał osiem razy upadać na plecy, albo grać miotełką perkusji na twarzy i pod pachą? Czy miało to cokolwiek wspólnego z muzyką? Nie! Ale czy tego wieczora, albo czy dziś w ogóle muzyka musi być najważniejsza? Nie.
Wczoraj była pretekstem do zabawy. Zabawy jazzem, zabawy, która bez jazzu, jego historii by się nie odbyła. Bez historii, która, kiedy się wydarzała była także i zabawą, radością i afirmacją.
Chciałbym, żeby takich gier i zabaw muzyką było jak najwięcej. Oczywiście święta muzyki, takiego jak chociażby koncert Nublu Orchestra, Festiwal Sacrum Profanum, koncert Walerian Trio feat Matthew Shipp itd powinno być równie dużo, ale na codzień i tak najczęściej brakuje i jednego i drugiego.

p.s.

Krzysztof Gradziuk, jeden z czołowych polskich perkusitów jazzowych napisał na naszym facebooku pod filmem z koncertu: NIe wiem czy smiac sie czy plakac :(

Nie ma obowiązku się śmiać, ale nad czym płakać? Nad tym, że Masecki nie gra jak mędrzec fortepianu, a mógłby? Może zagra, a może jednak już gra.

Tagi: