Strumienie myśli - muzyczny spacer z Arturem Majewskim
Artur Majewski to trębacz, improwizator i kompozytor. Ma na koncie autorskie płyty z takimi zespołami jak Mikrokolektyw, Tone Hunting, Robotobibok, czy Foton Quartet. Występował do tej pory, m.in. z Robem Mazurkiem, Fredem Andersonem, Nicole Mitchell i Joshuą Abramsem, Jamaladeenem Tacumą. Podczas Ad Libitum 2020 wystapi w duecie z Rafałem Mazurem, a dzień później jako gość RGG.
Największy stan skupienia
Mieszkam całe życie we Wrocławiu. Wychowałem się w innej dzielnicy niż ta, w której mieszkam obecnie. Od ponad dziesięciu lat żyjemy z żoną w części miasta, która nazywa się Karłowice. Bardzo ją lubimy. Cała dzielnica powstała między 1910 a 1925 rokiem. Z założenia miała być ogrodem Wrocławia po drugiej stronie rzeki. Teraz pewnie słyszysz warkot silników, bo jest korek, ale wbrew pozorom to cicha dzielnica i blisko stąd nad Odrę.
Wychodzisz na wał i masz przed sobą horyzont w odległości wielu kilometrów. Możesz tym wałem iść przed siebie nawet i półtorej godziny w jedną stronę. To jest ważne na wielu płaszczyznach i każdy z nas z rodziny korzysta z tego trochę inaczej. Ja np. dosyć wcześnie zacząłem słuchać muzyki. Ciocia przywiozła mi w latach 80. z Londynu walkmana Sony, który był przez długi czas jedynym moim sprzętem do słuchania i towarzyszył mi w drodze z jednej szkoły do drugiej. Teraz mamy w domu dwa zestawy do słuchania. Ale jak mam czegoś słuchać z dużą uwagą, to zwykle robię to, co teraz, czyli zakładam słuchawki i idę przed siebie. Albo chodzę gdzieś po dzielnicy, albo idę nad Odrę właśnie. Wbrew pozorom jest to taki mój największy stan skupienia, wręcz medytacyjny. Nie jest idealnie cicho, ale ten marsz jakby wszystkie inne doznania zeruje.
Spacery i muzyka
Jak dostaję płytę z take’ami do wyboru, to proces jest taki, że po nagraniu materiału zapominam o sesji na dwa miesiące albo i dłużej. Chcę w ten sposób stracić emocjonalny stosunek do nagrań. Potem staram się tego posłuchać jak czegoś, co nie jest moje. Zakładam wtedy słuchawki i zabieram tę muzykę ze sobą na spacer.
Całe życie słuchałem tak muzyki. W pewnym momencie miałem zapędy, żeby zgromadzić w domu wyjątkowy sprzęt. Ale w ostatecznym rozrachunku porzuciłem tę chęć zbudowania sobie wysokiej jakości systemu audio. Stwierdziłem, że to nie jest dla mnie sposób, żeby siedząc słuchać muzyki. Mieszkam we Wrocławiu, pracuje na uniwersytecie w Zielonej Górze, koncertuję. Spędzam sporo czasu na dojazdach i w drodze dużo słucham. Mam też zawsze ze sobą dobre słuchawki.
Najlepsze pomysły
Są tacy ludzie, którzy medytują w kwiecie lotosu i siedząc w jednej pozycji. Ale są też i tacy, którzy medytują biegając np. po lesie. To są sytuacje, które sprzyjają największemu skupieniu, o ile praktykujesz to na co dzień. A raczej wystarczająco często i wystarczająco długo. Wtedy każda taka czynność jest bardzo dobrotliwa dla nas. Nie oceniasz, nie smucisz się, nie cieszysz się przesadnie. Po prostu jesteś i robisz coś, co pozwala się skupić na czymś konkretnym. Neurobiolodzy twierdzą, że jest to stan największego spokoju. Nic dziwnego, że wpadają nam wtedy do głowy najlepsze pomysły.
Moja żona jest biegaczką pół-profesjonalną. Dużo trenuje i startuje w zawodach. Jest architektem i jak przynosi jakiś problem z pracy, nad którym głowi się przez kilka dni, to bardzo często po powrocie z treningu wraca i mówi - mam!, wymyśliłam!
Nawet jak nie trenuję czegoś intensywnie, to przynajmniej staram się, w miarę możliwości, iść gdzieś przez 5 km, zamiast np. brać samochód. Mamy też psa, co dodatkowo mobilizuje do spacerów. Część projektów, które się ziściły, zrodziła się w takich momentach.
Jestem bardziej improwizatorem niż kompozytorem. Aczkolwiek parę piosenek czy melodii wymyśliłem. I prawie żadna nie powstała w domu, tylko np. na rowerze, gdy był taki okres, że dużo jeździłem. Czasami wymyślałem różne rzeczy o dziwnych porach. Oczywiście potem były doszlifowane podczas regularnej, codziennej pracy. Jakbyś narysował muzyka, który siedzi w pokoju i wymyśla nowy projekt, to bym prędzej wybuchnął śmiechem niż pokiwał głową i powiedział: tak właśnie pracuję.
Otwartość, adaptacja, łut szczęścia, planowanie - sesja z Lotte Anker, Zlatko Kaučičem i Rafałem Mazurem
2 lata temu jechaliśmy do Słowenii na zaproszenie Zlatko Kaučiča. On robi festiwal w Šmartnie. To taka mała miejscowość na pograniczu słoweńsko-włoskim. Byłem tam już ze trzy razy. Zlatko robi festiwal improwizatorów. Zawsze ktoś jest główną gwiazdą i prowadzi trzydniowy workshop. Dwa lata temu jechaliśmy z Rafałem Mazurem na zaproszenie Zlatka z myślą o tym, żeby nagrać płytę w trio. Dzień przed nagraniem poszliśmy na koncert Lotte Anker, która grała solo. Występ był tak niesamowity, że jak siedzieliśmy z Rafałem, to zaczęliśmy rozmawiać o tym, żeby zagrać jednak w kwartecie, a nie w trio. Potem powiedzieliśmy o tym Zlatkowi. On stwierdził, że trzeba z nią pogadać. Porozmawialiśmy z nią i chętnie się zgodziła. Nagraliśmy płytę, która wyszła w zeszłym roku nakładem Not Two. Na nagrania w trio ze Zlatkiem jesteśmy umówieni teraz w listopadzie.
W trakcie tej sesji z kwartetem, która miała miejsce w lokalnym kościele, jakoś tak było, że dzwon bił co pół godziny. W Słowenii zawsze pracujemy z Iztokiem Zupanem, który jest świetnym inżynierem i dysponuje wybitnym audiofilskim sprzętem. Ta energia wieczornego koncertu z poprzedniego dnia i tej atmosfery oraz tego, że ze Zlatkiem się przyjaźnię i jesteśmy w stałym kontakcie, przyczyniły się do powstania świetnej muzyki. Tego dnia rozstawiliśmy się ze sprzętem, następnie Iztok sprawdził, czy wszystko działa i zaczęliśmy nagrywać. Długości improwizacji były takie, że za każdym razem zdążyliśmy przed wybiciem dzwonu, a przecież nie panujesz nad tym, nie patrzysz na zegarek grając.. Te utwory, które można usłyszeć na płycie, są w takiej kolejności, w jakiej je nagraliśmy. Zostały zmiksowane przeze mnie we Wrocławiu. Nie zmieniliśmy ani kolejności, ani nie nagraliśmy jednej nuty więcej. Nic też nie wyrzucaliśmy. To była godzina muzyki, która w całości weszła na płytę. Iztok zrobił mastering i ta sesja weszła do 5-cio płytowego boxu pt. Diversity, który Marek Winiarski wydał z okazji 40-lecia pracy twórczej Zlatka Kaučiča.
Widzisz, plan był zupełnie inny, ale planowanie w takiej dyscyplinie jak nasza, trochę nie ma sensu, przynajmniej planowanie wszystkiego. Jeżeli nauczysz się dostrzegać te małe okienka, które otwierają się tylko na chwilę, to albo podejmujesz od razu decyzję i wskakujesz w to okienko i jesteś w bardzo fajnym świecie, albo mówisz: nie, przepraszam, ja tutaj miałem swój plan. Zamknijcie to okienko, bo nie mogę przez nie patrzeć. To, co dzieje się ze mną i z moimi projektami w ostatnich dziesięciu latach charakteryzuje się otwartością na to, co wokół mnie. Oczywiście mam swoją rutynę. Od 30 lat gram codziennie na trąbce. Wymyślam pewne rzeczy, mam swoje strategie, ale życie to po swojemu strony modeluje. Nie jestem aż tak intensywnie obecny jak niektórzy moi zaprzyjaźnieni muzycy, którzy np. nie mają rodzin i jedyne, co robią, to pracują artystycznie. A ja mam żonę, dwójkę dzieci, dom i w sumie stałą pracę. Zdecydowałem się na pracę na uczelni, która jest dla mnie bardzo satysfakcjonująca i która daje mi dużą swobodę artystyczną. Mogę zapłacić za rachunki i nie muszę brać rzeczy, które mnie nie interesują pod względem artystycznym.
Koncert Spice Of Life
Temat koncertu zespołu Spice Of Life na festiwalu Jazz Jamboree próbuję rozgryźć na spacerach w ostatnich miesiącach. Bardzo się cieszę na to spotkanie, do którego dojdzie. Ale za cholerę nie wiem, czego się po nim spodziewać. Jamaaladeen Tacuma jest mi najbardziej bliski poprzez jego współpracę z Ornette Colemanem, którego muzyka jest dla mnie cały czas ważna. Miałem nawet taki okres obłąkańczy. Szczególnie podczas studiów w Katowicach, gdzie nawet miałem wrażenie, że większość kolegów śmieje się ze mnie. Mniej więcej od drugiego roku miałem potężną fazę na Dona Cherry’ego, o którym pisałem pracę, ale też na Ornette Colemana. W wieku 10 lat zacząłem słuchać muzyki i grać na trąbce, czyli wtedy, kiedy dostałem walkmana. Łaziłem z nim wszędzie. Odrabiałem zadania, pisałem maturę. Maturę z polskiego pisałem i słuchałem pewnie Milesa Davisa albo czegoś innego, co pozwalało mi się skupić i odciąć od panującej wtedy nerwowej atmosfery. Nie byłem purystą jako młody artysta, ale miałem swoje plany. Chciałem grać w akustycznym zespole, broń Boże z basówką. I, że to musi być kontrabas i że to musi być kwintet w klimatach hard bopowych. I o ile strasznie zakochałem się w Ornette Colemanie, to już np. płytę “In All Languages” [z Tacumą na basie] mniej przyswoiłem. To nadal był super Ornette Coleman, ale to szaleństwo, które było w tle, czyli ta gitara i hiperaktywny bas i do tego elektryczny, już do tego mojego poukładanego wtedy myślenia mi nie pasowało.
Spotkanie z Jamaaladeenem Tacumą
Dla mnie vintage to są lata 60 i 70. A dla moich studentów vintage jest to, z czego się najbardziej śmieję, czyli dekatyzowane dżinsy i buty Relaksy. Ten okres Ornette Colemana właśnie z Tacumą to już stylistycznie i estetycznie mocno w to wdeptywał. Nie mogę więc powiedzieć, że Tacuma był wtedy moim idolem. Spotkałem go jeszcze wtedy, gdy z Kubą Sucharem graliśmy w Mikrokolektywie albo Robotobiboku. Sean Noonan był na koncertach w Polsce i występował z Tacumą. Mieliśmy wspólną garderobę w klubie we Wrocławiu. Pamiętam, że to było pierwsze spotkanie z nim. Tacuma był bardzo serdeczny i entuzjastycznie nastawiony. Kilka lat później, po wydaniu drugiej płyty Mikrokolektywu dla Delmark Records graliśmy trasę w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam, że zaczynała się w Chicago, a kończyła na Brooklynie. Przedostatni koncert odbył się w Filadelfii i ja go najlepiej wspominam. Graliśmy w kościele baptystów, nie używanym już do liturgii tylko jako miejsce koncertowe. To był bardzo dobry występ, chyba trzykrotnie bisowaliśmy. Mieliśmy owację na stojąco dla dużej publiczności. I tam znowu spotkaliśmy Tacumę. Podszedł do nas po koncercie i zapytał, czy go pamiętamy. Odpowiedziałem, że tak i że próbowałem się z nim skontaktować. Po spotkaniu wrocławskim dał mi swoją wizytówkę i powiedział, że super byłoby coś razem zrobić. Podjąłem próbę kontaktu, ale nie odpisał. Powiedziałem mu o tym, ale on się tylko uśmiechał i pokiwał głową, że o tym wie. W Filadelfii zaproponował jednak, żeby następnego dnia wejść do studia. Nie mogliśmy tego zrobić, bo mieliśmy grać koncert w Nowym Jorku, a następnego dnia lecieliśmy do Paryża.
Telefon o 3 w nocy
W zeszłym roku byłem na plenerze ze studentami. W jednym z ośrodków wczasowych dla pracowników uniwersytetu, które możemy też wykorzystywać do organizowania plenerów i szkoleń. Profesor z naszego wydziału artystycznego, ale z instytutu sztuk wizualnych, zorganizował plener dla plastyków. Zaprosił też mnie, bo chciał, żebym opowiedział trochę o tym, jak pracuję artystycznie. Przyjąłem to zaproszenie z radością, zwłaszcza że lubię pochodzić po górach. Pojechałem w Góry Stołowe do Karłowa. Zagrałem mini koncert i odbyło się spotkanie ze studentami. W tę noc, kiedy spałem w Karłowie i prawie nie było zasięgu, o trzeciej w nocy zadzwonił do mnie Jamaaladeen Tacuma. Powiedział, że pamięta koncert z Filadelfii. Dostał propozycję wystąpienia w Sopocie na festiwalu, gdzie dyrektorem artystycznym był Greg Osby. Formuła była taka, żeby zagrać z muzykami z Polski. Powiedział, że chciałby z nami zagrać. Ja już wtedy nie występowałem z Kubą Sucharem. Zaproponowałem więc Vasco Trillę, z którym byłem świeżo po kilku sesjach. Zgodził się na to. Byliśmy umówieni na koncert w Sopocie, który jednak nie doszedł do skutku ze względów organizacyjnych.
Jazz Jamboree
W tym roku coś mnie tknęło, być może podczas jakiegoś spaceru (śmiech). Zadzwoniłem do Mariusza Adamiaka, który zaprosił mnie 2 lata wcześniej na Jazz Jamboree, i zapytałem, czy on nie chciałby takiego projektu. Argumentowałem, że to prawie się odbyło i jest to coś, czego nie mogę sobie wyobrazić. Mariusz odpowiedział mi, że bardzo chętnie zorganizuje ten koncert. W ten sposób dojdzie do tego spotkania muzycznego, po którym zupełnie nie wiem, czego się spodziewać. Nawet nie mam na to żadnej strategii. Wiem, że zagram z tuzem elektrycznej gitary basowej, który działa na szerokim polu od współpracy z Ronaldem Shannonem Jacksonem przez The Last Poets i po Ornette Colemana.
To ze mną coś chyba jest nie tak, że nie mogę się odfiltrować do elektrycznego brzmienia i tego dizajnu lat 80. Jakbyś mi dał maszynę do przenoszenia w czasie, to lata 80. byłyby ostatnim guzikiem, który bym nacisnął. Muszę się tego jakoś pozbyć.
Otwartość Vasca Trilli
Tacuma jest cały czas sobą. Świadczy o tym i to jak grał wtedy, i to jak gra teraz. To jest dalej taki bardzo aktywny bas na granicy szaleństwa, bardzo ekpresyjny. Jest też oczywiście tradycyjnie funkowy i amerykański. Dla mnie w ogóle niedostępny, ja kocham też takie granie, ale absolutnie nie czuję się kompetentny w tej stylistyce, w jej czystej postaci. Natomiast Vasco Trilla, z którym miałem okazję kilkukrotnie współpracować, jest też jedyny w swoim rodzaju. Zaczynał od heavy metalu, a teraz studiuje kultury tradycyjne. Ostatnio był w Iranie, studiuje muzykę indyjską, jest też kompetentnym jazzowym bębniarzem. Dużo pracuje sonorystycznie i z abstrakcyjną improwizacją. A z drugiej strony jak zagrałem z nim pierwszy koncert w duecie, to czułem się tak, jakbym grał ze starym przyjacielem. Ta wszechstronność Vasca i ten ogromny rozkrok, między tym w czym, absolutnie autentycznie, funkcjonuje Tacuma od lat i to jak innym jest gościem niż my, jest fascynujące i strasznie cieszę się na to spotkanie.
Tęsknota za melodiami
Dużo słucham hip hopu, dużo słucham piosenek. Nie jest tak, że zostałem radykalnym improwizatorem i uśmierciłem melodie i groove, choć po Mikrokolektywie funcjonuję głównie w muzycznym świecie pełnym abstrakcji. Po prostu nie chciałbym teraz przesłodzić. Tęsknię za melodyjnością i realizuję ją, ale w bardziej zawoalowanej formie. Na pewno w odpowiednim momencie ze mnie wyjdzie. Cieszę się na to spotkanie i tak sobie trochę wyobrażam, choć te wyobrażenia postaram się zostawić w garderobie przed koncertem, że z tymi dwoma gośćmi może być naprawdę ciekawie. Możemy pójść wszędzie i może to dać efekt, którego w życiu bym nie wymyślił.
Sztuka jest żywa
Praktycznie nigdy nie pracuję jako sideman. Jestem zapraszany do projektów jako element całości. Strasznie lubię to, że oprócz dwóch rzeczy solowych, na które miałem ochotę (a będę to kontynuować), to te spotkania jak to z Lotte Anker, Zlatkiem i Rafałem Mazurem przynoszą takie dobre efekty. Tylko że wtedy, kiedy słyszałem Lotte, to miałem jakieś wyobrażeniem o tym, jak możemy razem zabrzmieć w kwartecie. W przypadku Tacumy i Vasca w życiu nie podjąłbym się próby wyobrażenia sobie, w którą stronę mogłoby to pójść. I to mi się strasznie podoba.
Sztuka i twórczość jest trochę jak kwiatek. Jak go zerwiesz, jak nie dasz mu rosnąć, jak spróbujesz go zatrzymać w jednej postaci, to zaraz zdechnie. Mam 4-letnią córkę, która zrywa mi różne chwasty. Oczywiście szanuję ten gest i wkładam je do kieliszeczków z wodą. Następnego dnia są już kaputt. Tak samo jest ze sztuką. Wymyślisz sobie piękne piosenki, wypolerujesz je, a potem z konsekwencją dowódcy będziesz sterował tym swoim zespołem do ostatniej nuty, to oczywiście może dać bardzo wysokiej jakości efekt, ale to nie jest moja dziedzina. Zasmakowałem za dużo sytuacji, w których efekt był fenomenalny i w ogóle nie taki, jaki mógłbym sobie wyobrażać. To mnie najbardziej cieszy. Po prostu się wiercę, tak jakbyś mi powiedział, że masz dla mnie niespodziankę. Tak jak teraz. Czuję się trochę jak postać z komiksu, taki chłopiec. Nie wiem co to, ale wiem, że to jest fajne, bo to jest prezent.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.