Three Nights In Calisia czyli 41. Międzynarodowy Festiwal Pianistów Jazzowych w Kaliszu
Podobno obiegowym określeniem dominującego stanu ducha mieszkańców miasta, które od przeszło czterdziestu lat jest gospodarzem Międzynarodowego Festiwalu Pianistów Jazzowych, jest „depresja kaliska”. Osobie nie mieszkającej w Kaliszu – a tak jest w moim przypadku – trudno ocenić słuszność tych odczuć, zwłaszcza gdy spędza się tam trzy dni w takim towarzystwie i pośród takiej muzyki, jak było to moim udziałem w trakcie tegorocznej edycji kaliskiego festiwalu. Od wielu lat wydarzenie to może pochwalić się programem na bardzo wysokim poziomie, prezentującym zarówno gwiazdy polskie, jak i zagraniczne. W tym roku również tak było.
Dzień 1: Powiew świeżości i osobliwy zapach z kosmosu
W kameralnej sali kaliskiego Centrum Kultury i Sztuki, które było głównym festiwalowym obiektem, jako pierwsze wystąpiło trio Michała Wróblewskiego. Pianiście towarzyszyli Michał Kapczuk na kontrabasie i Sebastian Kuchczyński na perkusji. Na pierwszym planie bez wątpienia był lider, ciekawie budujący swoje partie: raz wygrywał jedną ręką melodie staccato, by za chwilę piętrzyć kaskady impresjonistycznych dźwięków. Wróblewski wydaje się być typem niezaspokojonego, poszukującego muzyka – jego partie solowe były bardzo pomysłowe, frapujące. Objawił się także jego kunszt kompozytorski, niejednokrotnie bowiem zdarzało się, że na przestrzeni jednego utworu – np. w „Children In The Park” – trio przechodziło przez całkowicie odmienne nastroje, urozmaicając rytmy i tematy. Ich koncert stanowił bardzo interesujący, treściwy popis rzetelnej jazzowej akustycznej gry, dalekiej od formalnych eksperymentów.
Wydarzeniem dnia miał być występ legendarnej amerykańskiej grupy Sun Ra Arkestra, której od 1995 roku przewodzi saksofonista i flecista Marshall Allen. Obchodzący w tym roku 90-te (!) urodziny Allen przywiózł ze sobą dziesięcioosobowy skład, w którym dominowały instrumenty dęte: saksofony, puzon, trąbka. Owej rozbudowanej sekcji towarzyszyła dwójka perkusistów, kontrabasista i pianista. Muzyka zespołu była niezwykle eklektyczna: był tam blues, bebop, hardbop, free jazz i wiele innych stylistyk. Słuchając ich występu, byłem pełen skrajnych odczuć. Z jednej strony pewne sekwencje były fascynujące: gra w zupełnie różnych rytmach dwóch grup instrumentów robiła wielkie wrażenie, rasowy swing tego big-bandu naprawdę mógł się podobać, piękne płaczliwe tony dęciaków przypominały davisowskie „The Birth Of The Cool”, zaś nieliczne solówki Tylera Mitchella na fortepianie czy Cecila Brooksa na trąbce dowodziły ich wysokich umiejętności i dużej fantazji. Te niewątpliwe muzyczne jakości pozostawały jednak w cieniu niedorzecznej maskarady, której elementami były wielokolorowe i zdobione cekinami stroje, cyrkowe wygłupy muzyków, popisywanie się grą na instrumentach w niekonwencjonalnych pozach etc. Zdaję sobie sprawę, iż ów kosmiczno-egipski entourage stanowi o oryginalności Sun Ra Arkestra; myślę jednak, że wartość całego tego projektu byłaby znacznie większa, gdyby główny akcent był położony właśnie na muzykę.
Koncertem kończącym pierwszy dzień festiwalu był występ składu Piotr Schmidt Electric Group w pobliskim klubie Komoda. Piotr Schmidt grał na trąbce, Tomasz Bura na fortepianie, Michał Kapczuk na basie elektrycznym oraz Sebastian Kuchczyński na perkusji. Po nie do końca świeżej muzycznej strawie zaserwowanej przez Allena i spółkę, spotkanie z grupą Schmidta było doświadczeniem ożywczym. Wykonali oni kompozycje z ostatniej płyty zespołu „Silver Protect” i była to solidna, energetyzująca dawka elektrycznego jazzu i funku. Choć liderem był Schmidt, to bohaterem koncertu w moim poczuciu był Tomasz Bura. Pomysłowość jego gry, nieprzewidywalność w partiach solowych, nieposkromiona ekspresja były wprost oszałamiające. Trębacz nie był aż tak błyskotliwy, choć na uznanie zasługuje jego inteligentne wykorzystanie przetworników: nie epatował efektami, stosował je we właściwych momentach by wzbogacić, a nie zakłócić, swój muzyczny wyraz. Po raz drugi tego wieczoru świetnie zaprezentował się Kapczuk. Podobnie Kuchczyński, który z racji swojej gry i scenicznego looku mógł kojarzyć się z Ronaldem Brunerem Jr.
Dzień 2: Fortepian w trzech smakach
Kaliski festiwal mieni się mianem święta pianistów jazzowych i jego drugi dzień był swoistym tour de force specjalistów od tego instrumentu. Jako pierwsze wystąpiło trio austriackiego pianisty Jörga Leichtfrieda, który zagrał ze Słowakiem Štefanem Bartušem na kontrabasie i Serbem Vladimirem Kostadinovičiem na perkusji. Przez znaczną część koncertu ostrożna, beznamiętna gra tria wydawała się nie wzbudzać szczególnych emocji u publiczności. Było w tej muzyce coś z gustavsenowskiej wrażliwości, ale w żadnym stopniu nie zawierała w sobie podobnej klasy poezji. Dopiero w drugiej części występu, kiedy Kostadinovič zaczął z polotem urozmaicać grę zespołu, a kompozycje swoją konstrukcją mogły przywodzić na myśl niekonwencjonalną rytmikę utworów Nika Bärtscha, zrobiło się znacznie ciekawiej.
Po Leichtfriedzie na scenie pojawiła się grupa, którą znamy i kochamy: Marcin Wasilewski Trio. Skład taki sam niezmiennie od dwudziestu lat: lider przy fortepianie, Sławomir Kurkiewicz na kontrabasie, Michał Miśkiewicz na perkusji. Jako że kaliski koncert był częścią trasy promującej nowy album zespołu pt. „Spark Of Life” nagrany ze szwedzkim saksofonistą Joakimem Milderem, i tu wystąpił on z polskim triem. Przed festiwalem w Kaliszu słyszałem ich dwa razy na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy i każde z tych spotkań wiązało się z pewnym zawodem: to słaba akustyka, to nadmierna jakby powściągliwość muzyków, to brak „tego czegoś” w atmosferze tamtych wieczorów. Dopiero w Kaliszu miałem szczęście usłyszeć – moim zdaniem – zespół w doskonałej formie, niespokojny, z jedynym w swoim rodzaju charakterem, nerwem, poetyckim smakiem. Nie mając do tej pory okazji usłyszeć optymalnego brzmienia grupy, tym razem byłem absolutnie zachwycony jego akustyczną surowością oraz brakiem tego dźwiękowego rozmycia, które niektórych razi na „Spark Of Life”. Co więcej, muzycy dalece odeszli od albumowych wersji większości kompozycji – ich interpretacje były więc jeszcze ciekawsze, bardziej rozbudowane, nieraz zaskakujące. Długo będę miał w pamięci na przykład piękną, długą introdukcję Wasilewskiego do utworu „Austin” czy pasjonujące, zupełnie niebywałe, wykonanie „Actual Proof”. Bardzo pozytywne wrażenie zrobił na mnie również Milder, który jeszcze bardziej przekonująco niż na październikowym koncercie w Filharmonii Narodowej pokazał swoje niewątpliwe improwizatorskie talenty. To wszystko złożyło się na jeden z tych występów, który pamięta się przez długie lata...
Zachwycający, choć z innych powodów, koncert dał również kwartet Freddy'ego Cole'a. Nie żywiołowość, namiętność, nieokiełznana pasja, nieprzewidywalność stanowiły o pięknie jego muzyki, a nieskazitelna wierność konwencji jazzowych standardów i piosenkowej tradycji gatunku. Cole, dżentelmen mikrofonu i fortepianu, swym niskim, emanującym mądrością, spokojem i pogodą ducha głosem śpiewał o sile uczuć, błędach młodzieńczych porywów serca, rodzinnym Chicago. To jazz w starym, eleganckim stylu. 83-letniemu Cole'owi towarzyszyła z wielką klasą sekcja (Elias Bailey na kontrabasie i Quentin Baxter na perkusji) oraz młody gitarzysta Randy Napoleon, do którego należało najwięcej improwizowanych partii. Jego szarmancka gra bliska była stylowi Kenny'ego Burrella oraz Birélego Lagrène'a. To, co zaprezentował Cole wraz ze swoim kwartetem, spotkało się z wielkim entuzjazmem publiczności: owacje na stojąco, kilka bisów. „Takie koncerty mogłyby się nie kończyć” – powiedział jeden z siedzących obok mnie kaliszan. Trudno się było z nim nie zgodzić.
Na zakończenie dnia, już w klubie festiwalowym, zagrał także zespół młodego saksofonisty Wojciecha Lichtańskiego w składzie Michał Szkil na fortepianie, Michał Kapczuk na kontrabasie oraz Szymon Madej na perkusji. Gdyby kontekst ich koncertu był inny, prawdopodobnie przyjąłbym twórczość kwartetu z zainteresowaniem. Jednak po tym wszystkim, co usłyszałem przed przybyciem do klubu – mam na myśli ekstazy muzyczne, których doświadczyłem za sprawą zespołów Wasilewskiego oraz Cole'a – skupienie się na poważnej sztuce grupy Lichtańskiego w głośnym od rozmów klubie było niemożliwe.
Dzień 3: Niezawodni Polacy i zmęczeni Amerykanie
Ostatni dzień przyniósł kolejne wielkie emocje. Zaczęło się od duetu Adam Bałdych-Yaron Herman, którzy kaliskim występem kończyli swoją trasę promującą album zatytułowany „The New Tradition”. To był być może najbardziej poetycki i refleksyjny koncert całego festiwalu. Dialogi, które prowadzili ze sobą muzycy, pełne były skupienia i wzajemnego wsłuchania. Z dźwiękami, które wirtuozowsko wydawali ze swoich instrumentów, nieustannie ścierała się cisza, swoiste muzyczne powietrze, czas na spokojny oddech, który czynił ich wypowiedzi tym bardziej znaczącymi. Pośród pięknych, lirycznych, modlitewnych wręcz melodii, które grali, było miejsce również na danie upustu temperamentom koncertowym: apogeum tychże nastąpiło w kompozycji „Quo vadis” Zbigniewa Seiferta, którą obaj muzycy wykonali iście brawurowo.
Po Bałdychu i Hermanie na scenę wyszedł zespół, którego Kalisz wyczekiwał szczególnie: to trio Włodka Pawlika, które razem z Randym Breckerem i Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Kaliskiej rozsławiło to miasto nagrodzonym Grammy albumem „Night In Calisia”. Mam wrażenie, że trio pianisty, z basistą Pawłem Pańtą i perkusistą Cezarym Konradem w składzie, to podobny przypadek do tria Wasilewskiego: zespół-instytucja, gwarancja najwyższej jakości, idealna komunikacja w grupie, odrębne głosy muzyków składające się na wyjątkowo brzmiący band. Pamiętam, jakie wrażenie zrobili na mnie na koncercie na tegorocznym Warsaw Summer Jazz Days: potęga kompozycji, perfekcja wykonania, siła i pewność gry; ułańska fantazja Pawlika, nieprawdopodobna pomysłowość Konrada, kontrola nad całością Pańty. Tak też było i tym razem. Mający na koncie bogatą dyskografię Pawlik ponownie zdecydował się sięgnąć do bardzo różnorodnych utworów z albumów „The Waning Moon”, „Anhelli”, „Muzyka do filmu 'Rewers'” czy, rzecz jasna, „Night In Calisia”. Żywiołowe wykonanie tytułowej kompozycji z tej ostatniej płyty zainspirowało mojego kaliskiego sąsiada do jeszcze jednej refleksji: „nie ma tyle dynamizmu w nocy w Kaliszu, co w tym utworze!” .
Dynamizmu brakuje nie tylko kaliskim nocom, ale i zabrakło go niestety w zamykającym festiwal występie kwintetu słynnego trębacza Roya Hargrove'a. Muzycy, być może przemęczeni europejską trasą (dzień wcześniej grali w Holandii...), wydawali się nie być w pełni formy. Pierwszych kilka utworów było zdominowanych przez dyskusje artystów z akustykami, zaś gdy te ustały, ich skupienie na wykonywanej muzyce wciąż nie wydawało się być takim, jakiego od zespołu tej klasy się oczekuje. Oczywiście miały miejsce chwile artystycznie doniosłe: wszystkie solówki saksofonisty Justina Jaya Robinsona były porywające, wprawiające w trans; Hargrove, gdy już grał (bo przez większość koncertu snuł się po scenie chybotliwym krokiem), to grał pięknie swym ciepłym, miękkim tonem; wiele dawał z siebie młody żywiołowy perkusista Quincy Phillips. Zupełnie nieobecny był za to kontrabasista Ameen Saleem, zaś pianista Sullivan Fortner swoją minimalistyczną grą zupełnie mnie nie przekonał. Słuchając mdłego Fortnera wspominałem czasy, gdy kilka lat temu w kwintecie Hargrove'a występował rewelacyjny Gerald Clayton. Amerykanie zawiedli, na co błyskawicznie zareagowała publiczność masowym exodusem.
Zawód związany z koncertem Roya Hargrove'a w żadnym stopniu jednak nie pomniejsza satysfakcji z dni spędzonych na kaliskim festiwalu. Układając jego program, organizatorzy wystrzegli się eksperymentów, ale i nie poszli na nadmierne artystyczne kompromisy. Tegoroczny repertuar był zdominowany przez uznane w Polsce i na świecie marki, które w znakomitej większości spełniły pokładane w nich oczekiwania. Już teraz wyczekuję następnej edycji festiwalu, która – kto wie? – może objawi przyjezdnym fanom jazzu mniej depresyjny Kalisz? Tego właśnie życzę temu urokliwemu miastu i jego rozmownym, sympatycznym mieszkańcom.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.