Playback Play. Adwentowo i awangardowo
Najlepiej byłoby chyba napisać, że tematem tegorocznej edycji Playback Play był niepokój związany z oczekiwaniem. Narastające poczucie niepewności, które kuratorom skojarzyło się z adwentem. Ten świąteczny czas objawiał się więc wraz z obecnością utworów o duchowej podbudowie: kompozycji Richarda Youngsa zatytułowanej po prostu "Advent" czy w "Mszy" Joanny-Halszki Sokołowskiej. Kolejnym pretekstem do snucia rozważań na temat czasu i trwogi była "Melancholia sprzeciwu" Laszlo Krasnochorkaia, wokół której zbudowane były trzy główne koncerty. Jean Herve-Peron, Phil Minton i David Thomas przygotowali muzyczne opracowania kolejnych rozdziałów węgierskiej powieści. W jej tematykę wprowadziła zaś uczestników kultowa ekranizacja książki w reżyserii Bela Tarra. Tyle teorii.
"Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi" - głosi ludowa mądrość, ale jako że nie jest to portal o muzyce ludowej , spóźniać mi się zdarza. Tym razem nie dotarłem na projekcję wspomnianego filmu. Ci, którym się to udało i tak nie obejrzeli "Szatańskiego tanga" w całości, bo trwa ono - bagatela - 423 minuty. O filmie wspominam dlatego, że znacząco wpłynął on na odbiór późniejszego koncertu. Z rozmów w kuluarach wiem, że dla niektórych widzów zwariowany występ trio pod przewodnictwem Jean-Herve Perona wydawał się nie na miejscu w kontekście mrocznej, wstrząsającej fabuły filmowej. Cieszyłem się więc tą swoją opieszałością, bo sam bawiłem się setnie. "Ignorance is bliss" - jest i takie ludowe porzekadło.
Zanim na scenie zagościł założyciel Faust i jego przedziwny performance, na scenie pojawiła się Joanna Halszka-Sokołowska. Warszawska kompozytorka wykonała cykl pieśni Franza Schuberta "Winterreise". I był to wybór ciekawy. Zmyślne wprowadzenie, jeśli przypomnę, że pierwszy rozdział "Melancholii sprzeciwu" dotyczy w istocie zimowej podróży. Co więcej, Halszka-Sokołowska również zaprezentowała dość swobodną interpretację oryginału. Dużo tu było grania ciszą i ogrywania klubowej akustyki. Momentami artystka bawiła się pojedynczymi frazami. W ruch poszedł też bęben. Rzecz wymagająca uwagi i na taką zasługująca. Zwłaszcza, że artystka nie testowała cierpliwości widowni i zamknęła całość trzydziestu minutach.
Główny koncert piątkowego wieczoru był w zasadzie performance'em. Jean-Herve Peron własnymi słowami opowiadał pierwszy rozdział powieści Krasznohorkaia. Oprócz tego grał na basie, podśpiewywał (a może raczej: pokrzykiwał) i rysował. Brzmi to dziwacznie, a może i pretensjonalnie, ale moim zdaniem wyszło to naprawdę świetnie. Po pierwsze ze względu na wyczucie frazy. Sam czytałem tę opowieść kilka godzin wcześniej i muszę przyznać, że Peron ma świetne, hm, wyczucie frazy. Wyłapał naprawdę najbardziej charakterystyczne, ale też sugestywne obrazy i hasła i czynił je swoimi refrenami. Co więcej, świetnie balansował pomiędzy humorystycznym happeningiem, a zaangażowanym kaznodziejstwem. Artysta zaskarbił sobie mój szacunek również tym, że pomimo wrodzonej zdolności do improwizacji, rzetelnie się przygotował. Nie chodzi tu już tylko o to, że przemyślał treści wyłożone przez Krasznohorkaia, ale także wypracował przyjemną formułę. Było to widoczne przede wszystkim w świetnej komunikacji z towarzyszącymi mu muzykami: Zsoltem Soresem (altówka, efekty) i Jerzym Rogiewiczem (perkusja). Co ciekawe, nigdy nie słyszałem ex-członka Levity w tak metalowym repertuarze.
Niedzielny koncert z udziałem Davida Thomasa - frontmana post-punkowej grupy Pere Ubu opierał się na trzecim rozdziale "Melancholii sprzeciwu". Od strony nastroju, ale także formy był to występ bardzo odmienny od muzycznego performance'u Jean-Herve Perona. Sam Amerykanin czytał fragmenty tekstu, bawiąc się intonacją i akcentem, grając z brzmieniem i modulując głos. Trzymał się jednak oryginału. Wokół niego rozstawionych było czterech muzyków. Obecni w piątek Sores i Rogiewicz oraz David Maranha (organy) i DJ Lenar (gramofon). Koncert był improwizowany, choć muzycy również reagowali na tekst i sposób jego odczytu, a także na znaki dawane przez Thomasa. Ten pod koniec występu zrezygnował z dyskrecji i mówił wprost, jakich dźwięków (a raczej: z czym się kojarzących) oczekuje od poszczególnych instrumentalistów. W tym sensie był to koncert bardziej zwarty, skomponowany czy poprowadzony według jednostkowej idei. Znów jednak udało się uniknąć skojarzeń z audiobookiem, nie pozostawiając złudzeń, że mamy do czynienia z wydarzeniem muzycznym. W tym miejscu muszę jeszcze wspomnieć o sali na pierwszym piętrze Teatru Powszechnego, która jawi się wymarzonym miejscem (przestrzeń, akustyka, widownia) dla tego typu wydarzeń, a do tej pory nie bywała zbyt gościnna. Jest nadzieja, że rozrusza ją trochę Mózg Warszawa i oby się tak stało.
Po koncercie głównym publiczność przeniosła się do klubu Dwa Osiem, gdzie zaczynał się koncert Richarda Youngsa. W wykonaniu kompozycji "Advent" pomagali mu David Manaha (pianino) oraz Wacław Zimpel (klarnet). Utwór jest rzeczywiście dość emocjonalny i przypomina trochę tych bardziej ludzkich brytyjskich minimalistów w stylu Nymana. Ilustracyjny, powtarzający się w nieskończoność motyw klawiszowy tworzył iluzję jakoby wymykał się ramom czasu. Mieliśmy więc do czynienia z tym słynnym "stasis", ale całość nie miała tego mechanicznego, reichowskiego sznytu. Taka formuła nadawała się idealnie do kontemplowania czasu. Tym bardziej, że tym tle pojawiały się konkretne instrumenty: najpierw głos (Youngs przypominał mi trochę Petera Gabriela), później klarnet i wreszcie traktowana smyczkiem gitara. Chyba najmniej trafiła do mnie partia Zimpla, która wydawała mi się zbyt ekspresyjna w kontekście raczej stonowanego, wyciszonego utworu.
Po koncercie pogawędziłem chwilę z Youngsem, który opowiedział mi, że pierwotnie kompozycja była prezentem, którym obdarowywał przyjaciół na Gwiazdkę (każdy dostał inny miks). Miło, że za namową kuratorów Playback Play powrócił do tej tradycji. Nawet jeśli Wigilia w tym roku przyszła wyjątkowo wcześnie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.