Marcin Masecki - z licencją na zabijanie
Studio im. Witolda Lutosławskiego - jedna z najlepszych akustyczne sal w Polsce. Drugi dzień XXVI edycji Warszawskich Spotkań Muzycznych - festiwalu, który łączyć chce światy muzyki dawnej i muzyki nowej. Na sali kilkadziesiąt osób. Na scenie czeka fortepian. Po chwili z głośników dobiega zapowiedź - koncert transmituje radiowa Dwójka. Na scenę wchodzi Marcin Masecki - zdobi go marynarka i dres. Dawno nie widzieliśmy go przy fortepianie - częściej korzysta z pianina po babci. Marcin, na swój sposób, zinterpretuje kilka wybranych sonat Domenico Scarlattiego - barokowego kompozytora i nadwornego klawesynisty aż trzech królewskich dworów XVIII wieku: polskiego, hiszpańskiego i portugalskiego.
Masecki gra. Choć materiał wyjściowy ulega oczywiście, charakterystycznej dla tego pianisty, dekonstrukcji, słychać wyraźnie, że pod warstwą zamieszania, wyciągniętych i wytłuszczonych przez Marcina dźwięków, obok badania akustycznych mankamentów instrumentu, przydźwięków i innych zabaw tkwi Masecki-pianista, dla którego, nietrywialne przecież, sonaty Scarlattiego są na wyciągnięcie ręki. W trakcie koncertu Marcin wykonuje, zwróconą w kierunku widowni prawą nogą, wariacje na temat tańców dworskich. Po pierwszej części zdejmuje marynarkę - zostaje w dresie. Po kolejnym także górna cześć kreacji ląduje w głębi sali.
Po godzinie publiczność, której średnia wieku dwukrotnie przewyższa metrykę pianisty, niemal wiwatuje na cześć Maseckiego. Jest bis, jest drugi (a może to tylko, końcówka pierwszego, albo dowolnego innego fragmentu koncertu, której Marcin zapomniał wcześniej zagrać - przynajmniej to sugeruje jego sceniczne zachowanie).
Wszyscy są szczęśliwi. Koniec.
Ale jednak nie do końca, albo chociaż nie wszyscy.
Marcin Masecki ma licencję na zabijanie. Wszyscy, czy to klasyczni, czy jazzowi melomani wiedzą, że ten oto młody człowiek jest jednostką wybitną. Na najwyższym poziomie są jego pianistyczne umiejętności, jak i muzyczna inteligencja i wyobraźnia. Dzięki temu ma on prawo chodzić w dresie i grać co, jak i kiedy mu się podoba - i wszyscy są radzi, że oto geniusz jest wśród nas. A w dodatku nie tylko gra w piwnicy na Chłodnej jazz - oczywiście znakomicie, vide Profesjonalizm - ale także czy to Bacha w Poznaniu, czy Scarlattiego w Warszawie - odczytać w każdej chwili jest gotów.
Problem w tym, że w tak specyficznym, chronionym układzie Masecki znalazł się w sytuacji bardzo wygodnej. Wczorajszy koncert był jak rysunek w "New Yorkerze" - niekoniecznie zrozumiały, niekoniecznie szalenie zabawny, ale wywołujący swoisty elitarny uśmieszek. Ci, którzy na pamięć znali sonaty Scarlattiego, mogli cieszyć się z zabaw Maseckiego. Ci, którzy ich nigdy nie słyszeli, nie czuli się wykluczeni, bo przecież taki swojak, niezal jak Marcin nie może nikogo wykluczać. Dla każdego coś miłego.
Może przestanie już masakrować tego Scarlattiego - szepnęła, z pewną lubieżnością w głosie, siedząca za mną młoda dama. To nie sztuka masakrować nieboszczyka. Sztuką jest przywrócić go do życia. Do tego jednak trzeba dać mu własną duszę. Nie da się uczynić tego zręcznym żartem.
Przy całej sympatii, szacunku, czy nawet podziwie dla Maseckiego, wierze w jego wyjątkowość oraz ogólnej mu życzliwości - podobną propozycję muzyczną przedstawiał już na swoich płytach solowych, jak i na festiwalu Nostalgia - jak długo mamy jeszcze czekać i mówić, że stać go na więcej?
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.