Krakowska Jesień Jazzowa 2012: Barry Guy New Orchestra!

Autor: 
Maciej Karłowski

Poszczęściło się tym wszystkim, którzy w piątkowy wieczór przybyli do Krakowa do Centrum Manghha na koncert Barry Guy New Orchestra. Mieli bowiem okazję posłuchać nie tylko wyśmienitej orkiestry, ale także doświadczyć dwóch duetowych niespodzianek.

Pierwszą był występ Agustiego Fernandeza z Evanem Parkerem. Niedługi może około 20 minut. Ale był to taki przedsmak tego co potem, w przerwie koncertu, można było kupić na płcie CD. Marek Winiarski dyrektor festiwalu Krakowska Jesień Jazzowa i właściciel Not Two Records – najpoważniejszej polskiej, a też i jednej z najpoważniejszych w Europie, a może i na świecie, oficyny wydawniczej - zafundował nam płytę tych dwóch wybitnych improwizatorów. O wydawnictwie będzie jeszcze okazja napisać nie jedno, bo nagranie znakomite i warte ze wszech miar uwagi.

Drugą niespodzianką był inny duet, także z Parkerem na scenie, ale tym razem w towarzystwie Barry’ego Guya. Piękne doświadczenie. I jedno i drugie. Zaskakujące, ponieważ formalnie stanowiące klamrę całego piątkowego koncertu, ale także nie zaskakujące wcale, bo kiedy na scenie pojawiają się tacy mistrzowie to wiadomo, że wystarczy pozwolić wyobraźni podążać za muzyką, aby ta zrewanżowała się sowicie.

Clue koncertu tkwiło jednak w orkiestrze. New Orchestra to osobliwa grupa. Oparta jest na fundamencie trzech trzyosobowych grup. Tak przynajmniej było na początku tego wieku, kiedy powstawała. Z jednej strony trio Odyssey - band z pianistą. Niegdyś była to Marilyn Crispell, dzisiaj zastępuje ją Agusti Fenandez. Z drugiej legendarna już grupa Guy / Parker / Lytton działająca na scenie od ponad trzech dekad. Z trzeciej znacznie młodsza, ale niezwykle ekscytująca formacja nazywana triem Tarfala, w którym oprócz Guya grają jeszcze Mats Gustaffson - saksofony i Raymond Strid – perkusja.
Na relacjach wytwarzanych pomiędzy tymi zespołami opiera się z pewnością trzon New Orchestra. Wszystkie trzy to working bandy - fakt, że różne w założeniach, ale będące też emanacją tego co Barry Guy chce poprzez muzykę w dłuższej perspektywie powiedzieć. Są także wehikułem, dzięki któremu zdarzenia muzyczne mogą się dziać i niezawodnie spełniają funkcję bazy dla dalszych improwizatorskiech akcji.

Na jej tle, choć słowo tło jest w tym przypadku bardzo niefortunne, rozgrywają się kolejne wydarzenia. Tym razem już pomiędzy instrumentami dętymi Trevor Watts – na saksofonie altowym, Hans Koch – klarnet basowy i sekcją tzw. blach: Herb Robertson – trąbka, Johannes Bauer – puzon i Per Ake Holmlander – tuba. Jest jeszcze Maya Homburger dzierżąca barkowe skrzypce. Tutaj także nawiązują się osobne relacje pomiędzy muzykami. Ich głosy splatają się w sobie właściwy sposób, niepowtarzalnie.

W sumie 12 osób. 12 muzyków o wyobraźni, za którą niekiedy aż strach podążać. Wszyscy związani w jednym zespole. Z jednej strony uwięzieni w ramach kompozycji, ale z drugiej niesłychanie wolni w swoich własnych wyborach improwizatorskich. Każdy wnosi do całości w znacznej części swoją muzykę, a całość jest jak wielka summa. Czyżby więc objawił się ideał? Czy znaleziony został złoty środek pomiędzy tym co można i tym co trzeba. Tym co konieczne i zaplanowane i tym co ustaleniom się kompletnie wymyka i jest wyrazem własnej oryginalności? Kto wie może właśnie tak jest. Może Barry’emu Guyowi udało się, jak mało komu wcześniej, znaleźć taką przestrzeń współdziałania, w której zbiorowość nie tłumi jednostki, a jednostka w całą swoją indywidualnością wspiera całość nie tracąc nic z własnej autonomii.

Dość jednak teoretyzowania. Muzyka Barry Guy New Orchestra miała swój bardzo namacalny i bardzo praktyczny wymiar. I znowu słowo wkradło się wyjątkowo nieadekwatne. Miała jednak swoją niezwykłą kolorystykę i zadziwiającą czystość. Była uwolniona od konwencji, jazzowej szczególnie, zaskakująca bogactwem brzmień i improwizatorskich technik. Jakby złożona z odrębnych głosów, ale w tej wielości także bardzo wyraziście i spójnie określona kompozytorskim zamysłem. Raz zdradzała majestatyczną, wręcz fizycznie odczuwalną siłą, kiedy indziej ledwie muskała uszy subtelną delikatnością.

Trzy kompozycje wypełniły ten orkiestrowy spektakl. Pierwsza była utrzymana w rodzaju współczesnej kameralistyki. Sam Barry Guy zapowiadając ją użył zresztą sformułowania “chamber music”. I w istocie ten blisko półgodzinny utwór można byłoby tak całkiem na własny użytek opisać jako ciąg zdarzeń kreowanych pod okiem dyrygenta przez najróżniejsze konstelacje muzyków wewnątrz zespołu. Części solowe, duety w płynnej narracji zmieniały format na tria, kwartety i większe ansamble. Splatały się głosy tuby, klarnetu, fortepianu, aby po kilku chwilach ich głos przejmowały saksofony, fortepian i perkusje - ale gdzieś w konstrukcyjnej osi utworu szczególne miejsce zachowane było dla skrzypiec, ale przecież nie powinno to żadną miarą dziwić, bo właśnie specjalnie dla tego barokowych skrzypiec cała kompozycja „Amphee” powstała.

To było spore zaskoczenie. Całkiem innej muzyki spodziewaliśmy po trzydniowych gorących zdarzeniach w Alchemii, podczas których także odkrywane były przed nami brzmienia małych składów. Tutaj do całego obrazu doszło jeszcze wrażenie uczestnictwa w zdarzeniu bardzo starannie pomyślanym i pieczołowicie dopracowanym koncepcyjnie w toku prób.
Ta sytuacja i pod względem konstrukcyjnym i wyrazowym w niemałym stopniu zaczęła się zmieniać w kolejnych utworach. Najpierw „Vosteen 2” pióra Evana Parkera. Już bez barokowych skrzypiec, ze śmielszą ekspresją, mocniejszymi improwizatorskimi interwencjami (jakże ekscytujące solo zagrał Trevor Watts!) i znacznie bardziej zamaszystym rytmicznym kontekstem. Ale i ona okazała się tylko pomostem wiodącym do finałowego „Radio Rondo” napisanego dla innego wielkiego zespołu Barry’ego Guya London Jazz Composers i dla pianistki Irene Schweitzer. „Pisząc ten utwór pomyślałem o radiu, w którym zmieniam fale i co i raz natrafiam na swoich muzycznych przyjaciół, tych starych i tych zupełnie nowo poznanych” – powiedział Barry Guy zapowiadając utwór. Irene zastąpił tu Agusti Fernandez, nawet w pewnej chwili odszedł od fortepianu zmieniając Guya w roli dyrygenta. I tu New Orchestra okazała wspomnianą majestatyczną stronę swojego brzmienia. Z wolna, nie od razu w orkiestrowym tutti, ale z każdą minutą mocniej, szerzej, pełniej, aby w końcu przetoczyć się nad nami w postaci potężnych, ale też i zadziwiająco czystych klasterów saksofonów i „blachy” rozpiętych na rytmicznej gęsto utkanej siatce perkusji.

Zastanawiałem się czy trzy dni małych składów w Alchemii to nie jest przypadkiem próba pokazania jak działa i z jakich komponentów składa się New Orchestra. Czy nie jest to sytuacja, w której Barry Guy demonstruje na prostszych działaniach wielką arytmetyczną operację jakim są jego wielkoorkiestowe kompozycje. Może i tak, ale to co dostaliśmy daleko wykroczyło, nawet poza w ten sposób rozumianą arytmetykę. 1+1+1+….. równało się znacznie, znacznie więcej niż 12 i prawdę powiedziawszy zupełnie nie mam pojęcia ile!
Nic więc dziwnego, że w huraganie braw, tak pełna sala Manghhi potrafi wzniecić huragan oklasków. Zespół trzykrotnie wychodził na scenę. Nie ma zwyczaju, aby tak duże zespoły bisowały, ale publiczność chyba nie dopuszczała myśli, że nie popłynie ze sceny już ani jeden dźwięk. I popłynął, ale o tym już pisałem we wstępie.