Jazztopad 2013: Między tym co łatwe i tym co trudne - Quasimode i Michiyo Yagi Trio.

Autor: 
Milena Fabicka
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Nieprawdopodobne zetawienie zespołów zostało nam zaserwowane podczas sobotniego koncertu na Jazztopadzie. Z jednej strony usłyszeliśmy mainstreamowych Quasimode, grających jazz prawie, że taneczny, z drugiej strony zaś niezwykle awangardową Michiyo Yagi w trio.  Efekt ten, został osiagnięty z pełną premedytacją, po to by ukazać jak bardzo bogata jest japońska scena jazzowa i jak różne może przybierać formy.  Może nie tylko po to?

Quasimode to kwartet prezentujący bardzo podobną muzykę, do może bardziej rozpoznawalnych rodaków z Soil & Pimp Session. Jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna i w Japonii niezwykle popularna, o czym świadczą listy bestselleów na których znajdują się ich płyty. Na wczorajszym koncercie dołaczyli do kwartetu nasi dwaj rodacy : Jakub Skowroński na saksofonie oraz Maurycy Wójciński na trąbce. Wszyscy zagrali bardzo energetycznie, intensywnie i chciałoby się rzec „z przytupem“. Myślę, że był to miły akcent podczas festiwalu, bo przecież każdy lubi czasem w domu po kryjomu posłuchać czegoś prostego, nad czym nie trzeba się wysilać. Quasimode nie robi rzeczy intrygujących czy wymagających jakiejś głębeszej analizy, co ma swoją niewątpliwą wartość. To jest trochę tak, jak w przypadku niektóruch hitów, które nucimy pod nosem, znamy tekst na pamięć, ale nie chcemy się do tego przyznać.  Zdecydowanie można ten koncert określić jako po prostu fajny. To słowo jest chyba najbardziej adekwatne.

Michiyo Yagi i jej trio przenieśli publikę w zupełnie inne rejony Japonii – te trudniejsze do przebrnięcia, bardziej wyboiste i nieprzewidywalne. Głównym wątkiem w całym wydarzeniu było koto – instrument, na którym technike gry Michiyo doprowadziła do perfekcji. Sama artystka raczej zostawia tradycję za sobą, mimo to niemożiwym jest oderwać się od niej zupełnie.  Jest to trudny instrument, który dyktuje warunki i pewnych problemów nie da się uniknąć. Pewnie dlatego świat koto jest dość konserwatywny i zamknięty na zmiany. Dobranie tria do tego mimo wszystko jednak prymitywnego instrumentu było niezwykle trudnym zadaniem i aby osiągnąć odpowiedni efekt musiała znaleźć „specjalnych“ artystów. W skład zespołu weszli muzycy, z których każdy współpracował już z Michiyo, jednak trio jako całość miało swój debiut tego wieczora. W ten sposób za bębnami zasiadł Tatsuya Yoshida, a na gitarze elektrycznej grał Tsuneo Imahori. Specjalnie na ten koncert artystka zaaranżowała Kołysankę Rosemary na 21-strunowe koto i tą kompozycją rozpoczęła koncert. Potem sięgnęła do repertuaru Johna Coltrane’a, i jego „Seraphic Light“ i „Leo“. Progresywnego rocka poczuć można było przy dwóch utworach autorstwa Michiyo, w których wydobyła głębię z 17-strunowego koto basowego. Jak większość klasycznych kompozycji,napisane zostały w rubato, czyli chwiejnym tempie dźwięków dowolnie skracanych i wydłużanych. Jak sama mówi – ani gitara ani koto nie miały tu jednej określonej roli.  Na bis zagrała już samotnie rozszerzając wachlarz dźwięków o śpiew. Potwierdziło to jedynie zastrzeżenia wielu osob, co do zdominowania koncertu poprzez zbyt głośną perkusję, z czym muszę się niestety zgodzić.

Tak kontrastowe zestawienie repertuaru, budzi kontrowersje i może wprawiać w zdumienie.  Może to zderzenie dwóch zupełnie innych światów miało na celu nie tylko ukazanie szerokich horyzontów muzycznch Japonii, lecz także skłonić do dyskusji na temat tego, jakie są nasze muzuczne preferencje? Szkoda tylko, że w takich sytuacjach często rozsądza się koncert na zasadzie „pierwsza część nie, druga tak“ i na odwrót, bo przecież trudno traktować je osobno. Ja mimo wszystko w obu przypadkach jestem na tak, jednak nie na jednej scenie, jednego dnia.