Good Piranha/Bad Piranha
W swoim podsumowaniu roku 2014 na Jazzarium.pl pisałem sporo o jazz-rocku i uważałem, że to nurt, który wciąż ma przyszłość, a więc może żyć teraźniejszością, a nie tylko odcinaniem kuponów od zamierzchłej przeszłości. Oto kolejny album, który potwierdza, że fusion i gitarowa improwizacja mają się świetnie dobrze.
To także dowód na to, że kariery wcale nie trzeba próbować robić od najmłodszych lat. Wayne Krantz, rocznik 1956, nie śpieszył się z nią. Dopiero w latach 90. zaczął wydawać autorskie płyty i wszedł na poziom, który pozwolił mu grać z takimi mistrzami, jak bracia Brecker i Steely Dan. Nie będę jednak udawał, że świetnie znam jego muzykę i to jak się na przestrzeni lat się zmieniała, więc przejdźmy od razu do nowej płyty – bo ta jest po prostu świetna.
„Good Piranha/Bad Piranha” z jednej strony album stonowany i minimalistyczny, absolutnie daleki od barokowości (nieraz tandetnej) nowego fusion. Bas, perkusja i gitara grają bardzo, ale to bardzo intuicyjnie. Nie słuchać tu rozpisanych kompozycji – jest swobodne, czujne dopełnianie się. Nie ma basowego drive’u, jednostajności perkusji. Bas chodzi, znika, przyśpiesza, zwalnia, staje. Podobnie z perkusją, choć jej jest oczywiście więcej. A gitara to w zasadzie jedna wielka solówka. Cała płyta to jedna wielka solówka! Ale nie ma tu mowy o amatorskich popisach i prędkim przebieraniu palcami. Krantz jeszcze bardziej niż basista stara się być nieprzewidywalny, zaskakujący. Jego szturm kończy się po parunastu sekundach góra, by delikatnie zmienić kierunek, technikę, dodać vibrato, pociągną ć wajchę, zacząć atakować nas akordami wespół z gęstszą grą sekcji czy włączyć ring modulator i zaserwować surowe, powykręcane dźwięki. A teraz jeszcze dorzućmy do tego luźno dorzucane, eteryczne chórki.
Krantz i zespół bawią się także świetnie konwencją. Raz jest to faktycznie intuicyjne granie zmierzające w stronę free, raz post-rockowa ściana dźwięku. Mało tego, płyta składa się z czterech podwójnie zagranych utworów o bardziej popowej proweniencji. Jest kawałek Pendulum, jest dzieło Thoma Yorka z Radiohead, jest hip-hopowy track Ice Cube’a i w końcu kultowe „Can’t Touch This” MC Hammera (trochę to jednak niesprawiedliwe, bo przecież praktycznie cały utwór został pierwotnie przez Hammera ukradziony od Ricka Jamesa z jego „Superfreak”). Pierwsza połowa to stosunkowo łagodne wykonanie, momentami lekko funkujące. Druga to niby te same kawałki, ale… zagrane w bardzo wyraźnie inny sposób. To jeszcze raz podkreśla intuicyjność i wprawność kapeli. Mam wrażenie, że bez wysiłku biorą na warsztat jakiś szkic, robią z nim, co chcą, a i tak wychodzi świetnie.
Z drugiej strony te „dwie części” nie są też tak wyraźnie różne. Tytuł oparty na antonimie „dobry – zły” oraz grania dwa razy tych samych utworów nawet wskazywałoby na całkowicie różne aranże. Tymczasem wersje wyraźnie różnią się od siebie, ale nie odstają od siebie stylistycznie. Gdyby Krantz pociągnął ten temat w kierunku kontrastów, jestem pewien, że przyznałbym piątkę!
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.