The Boston Record
Nie będę ukrywał, że McLaughlin to jeden z moich herosów. Namieszał mi w głowie w równie dużym stopniu, co Coltrane, a moja największa fascynacja skupiła się wokół nagrań studyjnych i koncertowych wiadomych grup - Mahavishnu Orchestra oraz Shakti. I sądzę, że wiele podzielających ten zachwyt osób miało podobny problem odnalezieniem tego geniuszu na wielu późniejszych płytach. Czy wręcz ze zrozumieniem tego, co mistrz chciał nam przekazać przez liczne późniejsze projekty, takie jak The Hearth of Things czy Five Peace Band, w którym z trudem dało się usłyszeć choćby echa dawnej świetności.
I nie chodzi mi wcale o natężenie dźwięków czy stopień ekspresji (bo oba parametry były w latach ‘70 u JML podkręcone być może do przesady), bo przecież to nie jest jedyny wymiar muzyki. Gdzieś po prostu zaczęło ulatywać to bogate brzmienie, ale może przede wszystkim zagubiły się naprawdę ciekawe kompozycje. Nawet te albumy z ostatnich lat, jak “Floating Point”, “To The One” czy “Now Here This”, które w dużej mierze starają się powrócić do starych, jazzrockowych patentów, zaczynają mnie w połowie zwyczajnie nurzyć - czy to długimi, zmierzającymi w przewidywalnym kierunku jamami, czy sterylnością studyjnego brzmienia.
Po albumie koncertowym też nie spodziewałem się wiele. Byłem na koncercie grupy w warszawskiej Sali Kongresowej w 2008 roku, licząc po cichu, że wyjdę z niezapomnianymi wrażeniami. Zapamiętałem głównie tandetnej jakości gitarowe efekty (zapewniane wyłącznie przez... komputer Macintosha) i Gary’ego Husbanda, który chyba w ramach żartu zagrał jedną z solówek na kiczowatej, archaicznej barwie syntezatora, imitującej ludzkie głosy. Na szczęście to, co można usłyszeć na nagraniu z Bostonu, jest muzyką, na którą od dawna czekałem!
Rozsadzające głośniki dźwięki bębnów, “tłusto” brzmiący, ale oszczędnie wykorzystywany bas i - przede wszystkim - rozpędzone, niespodziewane dźwięki z gitary. Do tego subtelniej używane klawisze, których operator jest bardziej skupiony na tworzeniu tła i zapełnianiu luk w dźwiękowej przestrzeni, niż wchodzeniu w paradę temu energicznemu power trio - tak zaczyna się utwór “Raju” i podobna atmosfera towarzyszy nam aż do końca nagrania. Kwartet dosłownie wyciska soki z najlepszych momentów, jakie miały ostatnie płyty JML, a do tego dokłada także nieco enigmatycznych momentów, przypominającą “Electric Sights, Electric Dreams”, trochę zapomnianą płytę solową lidera z ‘78 roku.
O tym, że Etienne Mbappe jest wirtuozem i jednym z ulubionych basistów wykorzystywanych do jazzrockowych projektów, wiadomo od dawna. Tu również gra perfekcyjnie, a jego solówki idealnie wpasowują się w utwory. Zaskoczeniem jest dla mnie za to Ranjit Barot na perkusji, który co prawda grał już na paru albumach McLaughlina, ale chyba dopiero teraz zgrał się z liderem, a nawet odważył wchodzić z nim w intensywne duety, jakich nie słyszałem od czasu współpracy z gitarzysty Billym Cobhmam i Michalem Waldenem.
Co również cenne, grupa nie męczy nas wyłącznie rockowym czadem, jak to się zdarza na płytach studyjnych. Nie zabrakło kilku “balladowych” wtrętów, gdzie często pojawia się - tu ukłon w stronę Husbanda - fajne przełamanie silnie elektrycznego brzmienia przez solówki na fortepianym brzmieniu syntezatora. To łagodniejsze oblicznie 4th Dimension wieńczy świetnie wykonane (i często pojawiające się w ostatnich latach na koncertach lidera) “You Know, You Know” z repertuary Mahavishnu.
To jest właśnie płyta McLaughlina, na którą czekałem od dawna. I tak według mnie powinny wyglądać też jego albumy studyjne - bez przynudzania, nagrywane na setkę, z pełną mocą i zróżnicowanym materiałem. Inaczej ponownie wyłączę materiał w połowie i zamienię na album nagrywany 40 lat temu.
Raju; Little Miss Valley; Abbaji; Echos from Then; Senor C.S.; Call & Answer; Maharina; Hijacked; You Know You Know.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.