Rogiński, Coltrane, dekonstrukcja

Autor: 
Mikołaj Starzyński
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
materiały promocyjne (slider)
Mikołaj Starzyński (zdjęcia w tekście)

Raphael Rogiński po raz kolejny zaprezentował się jako pełen ciekawości etnomuzykolog, potrafiący w oryginalny sposób reinterpretować muzykę największych mistrzów – po Bachu zanurzając się w tradycję, z której inspirację czerpał legendarny saksofonista, John Coltrane – kulturę czarnoskórych niewolników końcówki XIX i początków XX wieku. Co ciekawe, muzyka gitarzysty nie ma być „hołdem” ani „odgrywaniem”, a swego rodzaju dekonstrukcją.

Nakładem wydawnictwa Bôłt Records ukazał się w czerwcu album „Raphael Rogiński plays John Coltrane & Langston Hughes African mystic music”. Muszę przyznać, że zanim usłyszałem tę muzykę (wpierw na koncercie premierowym w Pardon, To tu, dopiero potem na samej płycie), byłem pełen wątpliwości co do możliwych efektów tak ambitnego zadania. Gitarzysta podejmuje się przełożenia na własny „język” gry Coltrane'a? Pomijając oczywiste różnice między instrumentami, sama idea wydała mi się ryzykowna. Mój sceptycyzm rozwiał się jednak już po pierwszych kilku sekundach, kiedy niesamowite brzmienie tworzone przez Rogińskiego wypełniło warszawski klub. Brzmienie, które jedynie w słabo uchwytnych tematach nawiązywało wprost do autora „Giant Steps”. Ciekawe było w nim co innego.

W rozmowie ze mną Rogiński przyznaje, że wychował się na płytach królów bluesa: Muddy'ego Watersa czy B. B. Kinga. Początki jego kariery muzycznej związane więc były z tradycją czarnoskórych potomków niewolników amerykańskich. Muzyką, warto zaznaczyć, z początku przez lata oficjalnie zakazywaną, kultywowaną jednak w oddolnych, jak rzekłby Michel de Certeau, taktykach, w tym przypadku w okolicznościach związanych zwykle z przestrzenią obrządków religijnych (na przykład w rytmach wystukiwanych stopami na specjalnie „podniesionych” nad ziemię podłogach kościelnych). To tam właśnie swe źródła ma jazz, którego John Coltrane jest jednym z najsławniejszych reprezentantów. Stąd też pomysł na włączenie do albumu poezji Langstone'a Hughesa, kontrowersyjnego poety i pisarza, który w swojej twórczości nawiązuje do ludowej tradycji niewolników i ich potomków, przez lata tworzących odrębną kulturę. Ten właśnie, szeroko rozumiany, idiolekt, interesuje Rogińskiego szczególnie. Jak zauważa, dzisiejsza globalna kultura ma tendencje unifikacyjne, miesza wszystko ze wszystkim, zaciera granice. Tak rozumiany postmodernizm drażni muzyka, który wartość dostrzega w, jak to ujął, „plemienności” i „anarchii”, a więc na różnorodności i odrębności.

 

Podobnie jak z językiem, tak i w muzyce każdy region geograficzny ma swój unikalny charakter, przejawiający się na przykład w kwestii stroju instrumentów. Różnice te determinują (pozwalam sobie, nieco naiwnie, pisać w czasie teraźniejszym) nie tylko brzmienie, ale cały charakter i zakres możliwości muzycznych. Rogiński w swoich badaniach etnomuzykologicznych interesuje się właśnie tymi niuansami. Wiele lat inspiracji dostarczał mu zbiór Mosze Bieregowskiego, moskiewskiego muzykologa, który ponad sto lat temu spisał setki utworów wywodzących się z tradycji żydowskiej. W zespole Shofar i Cukunft eksploatował ten zbiór. W twórczości solowej zajął się natomiast między innymi Bachem (sic!). W wywiadzie, którego gitarzysta udzielił Halszce Sokołowskiej, mówił o tym następująco: „Wysłuchałem paru płyt. Największych klawesynistów, którzy grają Bacha tak jak odtwarzacz midi! Moim zadaniem było pokazanie ludzkiej natury tej muzyki. Dlatego grałem go wolniej i w taki „niedorobiony” sposób... Że mi się omsknie palec... Chciałem zrobić więcej brudu z tego, że ja JESTEM w tym wszystkim. Zrobić kolejny głos fugi z ułomnego ciała”. Podobnie rzecz ma się w przypadku najnowszego albumu. Tu także muzyka daleka jest od pierwszych skojarzeń z brzmieniem, nie ma co ukrywać, wirtuoza (przynajmniej jeśli chodzi o technikę gry) saksofonu tenorowego, Coltrane'a. Rogiński nie próbuje go naśladować (i chwała mu za to), nie interesuje go „bycie odtwarzaczem”. To, czego szuka, to znajdująca się w utworach zarówno twórcy „Blue Train” jak i między wersami poematów Hughesa (które na płycie melorecytuje Natalia Przybysz), pierwotna, mistyczna, odległa w czasie i przestrzeni energia. Jak literaturoznawca szukający „szczelin” w tekście, tak muzyk szuka ich w melodiach. Dekonstruuje je, nie po to, żeby cokolwiek niszczyć czy ośmieszać, lecz by stworzyć coś nowego, twórczo przekształcając wydobyty w ten sposób potencjał.

 

 

Gitarzysta nie stroni zatem od polityczności. Gest, który doprowadził do nagrania „Raphael Rogiński plays John Coltrane & Langston Hughes African mystic music”, ma w sobie potężne przesłanie. Jest buntem przeciwko degrengoladzie i pozbawionej duchowości kulturze, zbyt często utożsamianej dziś z mającą sprawiać przyjemność jałową rozrywką. Rogiński przyznaje mi wprost: „Chcę być przydatny”, mając na myśli tworzenie muzyki posiadającej autentyczny, osobisty i mistyczny charakter. Mającej ładunek, który naprawdę może coś człowiekowi dać, jeśli tylko będzie na to „otwarty” – choćby była to chwila zadumy lub poczucie wspólnoty na koncercie.

Rogiński nakłada zatem na siebie trudne zadanie „wywoływania duchów” przeszłości. Gitarzysta pragnie nie tylko powrócić do korzeni ważnej dla siebie muzyki, ale – niczym szaman – pośredniczyć między światami. Nomen omen „odegrać” na nowo i tym samym uratować przed roztopieniem w „płynnej nowoczesności” muzykę już utraconą. Choć, rzecz jasna, „przefiltrowaną” przez siebie: swoje o niej wyobrażenia i przekonania, emocje i umiejętności. Nie fetyszyzuje tradycji muzycznych kultury niewolniczej, lecz próbuje odnaleźć jej pozostałości w dziełach Coltrane’a – ikony, którą gitarzysta poddaje swoistej wiwisekcji. Czy ta dekonstrukcja się udała, każdy musi ocenić sam. Niewątpliwie jednak wykonany przez Rogińskiego gest stanowi niezwykle interesujące wydarzenie na polskim (i nie tylko) rynku i scenie muzycznej.