Kanon ze znakiem zapytania - „Soul Station” Hanka Mobleya i „Go!” Dextera Gordona

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Kolejna para w naszym cyklu poświęconym jazzowemu kanonowi, to albumy znakomitych tenorzystów: „Soul Station” Hanka Mobleya z 1960 roku i „Go!” Dextera Gordona, wydany dwa lata później. Jednak tym razem w centrum uwagi nie będą same płyty, ale losy obu artystów, które przyczyniły się do tego, jak ich się dzisiaj postrzega. Dlaczego stało się tak, że Gordon wymieniany jest wśród klasyków hardbopu, a Mobley figuruje jako jeden z najbardziej zapomnianych i niedocenionych jazzmanów wszech czasów? Przypomina się „Przypadek” Kieślowskiego...

Bo o tym, że te dwa albumy należą do szczególnie ważnych sesji, które zdarzyły się w amerykańskim jazzie na początku lat 60., nie trzeba nikogo przekonywać. Na obu wystąpiła ówczesna czołówka: Mobleyowi towarzyszą Wynton Kelly na fortepianie, Paul Chambers na kontrabasie i Art Blakey na perkusji, a Gordonowi – na tychże instrumentach – Sonny Clark, Butch Warren i Billy Higgins. Oba stanowią zapis szczytu formy ich liderów. Obaj są mocno wyeksponowani, z wdziękiem podają melodie tematów, z wyczuciem improwizują; przystępnie, ale z charakterem. Słowem, tak „Soul Station”, jak i „Go!” to obraz swingującego przebojowego jazzu, wykonywanego przez muzyków dysponujących własnym stylem i brzmieniem, dla których dana konwencja była naturalnym wyborem, wynikającym z dominującego wtedy stylu. To po te płyty można z nieskrywaną przyjemnością sięgnąć, kiedy dość mamy współczesnych epigonów mainstreamowego grania.

 

Zarówno Mobley (ur. 1930), jak i Gordon (ur. 1923), już jako młodzi muzycy terminowali w zespołach jazzowych sław tamtych czasów. Pierwszy, ledwie skończył dwadzieścia lat, pracował z Dizzym Gillespiem, Maxem Roachem, a także brał udział w pierwszych sesjach zespołu Jazz Messengers m.in. z Horace'm Silverem i Artem Blakeyem. W 1955 roku nagrał pierwszy album solowy „Hank Mobley Quartet” i od tamtej pory, aż do 1963 roku, był jednym z najgorętszych nazwisk w amerykańskim jazzie. Wśród jego najważniejszych nagrań wymienia się właśnie „Soul Station”, „Roll Call” (1961), „Workout” (1962) czy „No Room For Squares” (1963). Do swych składów zapraszali go Grant Green, Freddie Hubbard, Wynton Kelly czy Lee Morgan, a nawet Miles Davis, który w 1961 roku szukał w nim następcy Johna Coltrane'a. W jednym z artykułów na jego temat można wyczytać, że gdyby muzykom nadawano tytuł „Mr. Blue Note”, Mobley na pewno by taki otrzymał – był bowiem wśród filarów złotej ery nowojorskiej wytwórni. Ten okres aktywności saksofonisty przyniósł jego obecność na stu albumach, w tym prawie trzydziestu jako lider!

 

Kariera Mobleya nie zdążyła niestety rozwinąć się bardziej z przyczyn zdrowotnych, a także w wyniku problemów z prawem związanych z uzależnieniem od narkotyków. Już w 1958 wylądował na rok w więzieniu za posiadanie heroiny, natomiast po 1964 roku znalazł się poza światłem tych najjaśniejszych reflektorów. Ze względów wizerunkowych Blue Note przestała wydawać płyty kłopotliwego artysty, on zaś nie był zainteresowany ani autopromocją, ani podążaniem za nowinkami: funkiem czy fusion. W 1973 zrealizował swoje ostatnie nagranie i z uwagi na niedomagający organizm musiał zawiesić karierę. Zmarł w 1986 roku w wyniku ciężkiego zapalenia płuc, mając zaledwie 56 lat.

 

Życiorys Gordona w wielu punktach jest podobny do Mobleya – również był „młodym zdolnym” na amerykańskiej scenie, grał wtedy m.in. z Billy'm Eckstinem, Gerrym Mulliganem i Gillespiem. W długiej połowie lat 40. wytwórnia Savoy zaczęła wydawać jego autorskie płyty, Gordon zasłynął wówczas także saksofonowymi pojedynkami z innym tenorzystą, Wardellem Grayem. Ale i on nie był wolny od nałogów – uzależnienie od heroiny oraz związane z tym kłopoty z prawem i jego zawiodły za kratki na lata 1953-1955. Mimo słabości grał jednak dalej, aż wreszcie w 1961 roku podpisał kontrakt z Blue Note. Tam wydał m.in. „Doin' Allright”, „Dexter Calling”, „Go!” i „A Swingin' Affair”. To był wielki powrót, „nowojorski renesans” Gordona!

Ale historia dalej potoczyła się nieoczekiwanie. Niedługo po sesji do „A Swingin' Affair” saksofonista wyjechał koncertować do Europy, gdzie został aż na czternaście lat. Odkrył Stary Kontynent, którego mieszkańcy objawili mu się jako mniej uprzedzeni do czarnoskórych i bardziej szanujący muzyków jazzowych. W latach 1965-1973 jego albumy publikowała Prestige Records, w Europie – mieszkając głównie w Paryżu i Kopenhadze – grał zarówno z koncertującymi Amerykanami, jak i pochodzącymi stąd artystami.

W 1976 roku zdecydował się na powrót do Stanów Zjednoczonych i fakt ten zdarzył się w wyjątkowo sprzyjających okolicznościach. Jego przybycie do Nowego Jorku, umiejętnie promowane koncerty i nagrania, przyczyniły się do odnowienia zainteresowania mainstreamowym jazzem. Publiczność, zmęczona eksperymentami z elektroniką, pragnęła melodyjnego swingu i Gordon spełnił te oczekiwania w stu procentach. W wyniku „mody na Gordona” został dwukrotnie wybrany Muzykiem Roku przez magazyn Down Beat (1978 i 1980), wprowadzono go do Jazz Hall Of Fame (1980), otrzymał także szereg wyróżnień państwowych zarówno w Stanach, jak i we Francji.

Do jego popularności przyczynił się wreszcie dorobek filmowy – już w latach 50. pojawiał się sporadycznie przed kamerą, ale najważniejszym osiągnięciem była wiodąca rola jazzmana w „Round Midnight” Bertranda Taverniera z 1986 roku, z muzyką Herbiego Hancocka. Za ów występ został nominowany do Oscara w kategorii Najlepszy Aktor. Zagrał jeszcze gościnnie np. w filmie „Crime Story” Michaela Manna. Zmarł w 1990 roku, chorując na raka krtani.

 

Dlaczego te życiorysy warte są przypomnienia? Gdyż obrazują, jak rozmaicie potoczyć się mogą historie ludzi, którzy – wydawałoby się – mają równe szanse na sukces. Ich kariery zaczęły się znakomicie, albumy obu zapisały się w historii jazzu, obaj też mieli problemy z używkami i popadali w konflikty z prawem. O ile jednak Mobley, po sukcesach w Blue Note, niejako „przygasł” w połowie lat 60., to Dexter Gordon miał umiejętność swoistego odradzania się – sam zresztą eksploatował ten wątek, np. nazywając swój album z 1960 roku „The Resurgence of Dexter Gordon”. Tej umiejętności bez mała pomogło szczęście; ów przypadek, który sprawia na przykład, że albo się zdąży na pociąg, albo nie. Jak w filmie Kieślowskiego...