Satoko Fujii, Ravi Coltrane Quartet Bałdych i Pianohooligan na Lublin Jazz Festiwal 2014
Od lat Satoko Furii – japońska pianistka kompozytorka, aranżerka i z pewnością jedna z najciekawszych postaci na improwizowanej scenie świata znana jest wielkiej skłonności do dużych składów. Bo też i stanąć na czele wielkiego aparatu wykonawczego to jest żywioł, któremu trudno się opierać. Stako Furii nie opierała się zbytnio i próby z dużymi składami zaczęła już dawno.
Dowodów na to jest wiele, choć znakomita większość nie jest tak „od ręki” dostępna w polskich sklepach płytowych. Ale też nie wiele dobrego grania można w nich znaleźć, więc dlaczego niby muzyka Satoko Fujii miałaby mieć uprzywilejowaną pozycję.
Jakkolwiek, jej orkiestry to nie tylko ensemble złożone z jej rodaków, ale także z gwiazd scen europejskich i amerykańskich. I z taką właśnie europejską orkiestrą mieliśmy do czynienia podczas tegorocznej edycji Lublin Jazz Festiwal.
Szczególnego znaczenia nabiera fakt, że w gronie zaproszonych do wspólnego grania gości byli także muzycy z Polski, a wśród nich Piotr Damasiewicz, Artur Majewski na trąbkach, Ray Dickaty i Gerard Lebik na saksofonach tenorowych, Paulina Owczarek na saksofonie barytonowym oraz kontrabasista Ksawery Wójciński. Tak więc kiedy do wymienionych dołączyli Kazuhisa Uchihashi –gitar, Michael Greiner i Peter Orins –drums, Natsuki Tamura –trumpet, Matthias Mahler – trombone zrobiło się bardzo międzynarodowo.
Z Polską częścią składu Satoko spotkała się po raz pierwszy o czym wspomniała dziękując publiczności i muzykom, ale wspominam o tym tylko z obowiązku, ponieważ muzyka, jaką europejsko-japońsko-polski ansamble zaprezentował broniła się bez jakichkolwiek eksplikacji.
Potężna, ale też szalenie barwna muzyka wypełniła salę tak naprawdę nie biorąc jeńców. Znakomicie zabrzmiało zestawienie dwóch tenorowych saksofonów, które w tym układzie brzmieniowym pokazało nie tylko to, jak inaczej widzą wspólną grę Dickaty i Lebik, ale też, to, że odrębność i oryginalność brzmienia to być może jedna z najważniejszych racji w tworzeniu prawdziwie poruszającej muzyki. Identyczne spostrzeżenie można było odnotować przysłuchując się triu trąbek. Trzech trębaczy, każdy obierający inną brzmieniową flankę przydali całości ogromnego blasku. Pomiędzy nimi saksofon barytonowy z coraz bardziej stanowczo prezentującą się Pauliną Owczarek i puzon z nieznanym mi wcześniej Mahlerem, a całość rozpięta na zamaszystej, ale jednocześnie malarskiej pracy sekcji rytmicznej zogniskowanej wokół basowego centrum Ksawerego Wójcińskiego.
Aż chciałoby się, że by kiedyś powstała rejestracja audio tego zespołu, bo było niedobrze gdyby nie został po niej ślad nigdzie indziej niż w pamięci słuchaczy tego koncertu.
Sądzę też, że nie pogniewałbym się, gdyby trafiło mi w ręce kiedyś także nagranie koncertu głównej gwiazdy kolejnego dnia festiwalu, Raviego Coltrane’a, choć muzyką której doświadczyliśmy oddalona była od tej pióra Satoko Furii bardzo daleko. Ale kiedy ze sceny brzmi nowoczesny hardbop, i dodatkowo zagrany jest z taką pewnością i rozmachem, jak to było w niedzielny wieczór, to uśmiech z twarzy nie schodzi długo. Coltrane przywiózł ze sobą do Lublina swój kwartet, w którym zagrali David Virelles – fortepian, Dezron Douglas – kontrabas i Johnathan Blake - perkusja. Koncert składał się w większości z utworów z ostatniej płyty Coltrane’a „Science Friction”, ale jeśli miałbym wybierać utwór najlepiej charakteryzujący dyspozycję sceniczną zespołu to wybrałbym nie tyle złożone kompozycje lidera i czy nieco ekspresjonistyczny utwór Virellesa, co stary, wydawałoby się zgrany standard z repertuaru Charliego Parkera zatytułowany „Segments”.
Ja wiem, że to Coltrane’owskie granie to nie jest muzyka wielkiej swobody i że niekoniecznie odwołuje się do najskrytszych zakamarków improwizatorskich przestrzeni, ale biorą pod uwagę kompozycyjne, ale także stylistyczne ramy, w jakich Ravi buduję swoją muzykę, to wielu zespołom życzyłbym takiego brzmienia i rozmachu.
Zanim na scenie pojawił się Ravi ze swoim zespołem mieliśmy okazję posłuchać Adama Bałdach i Piotra Orzechowskiego, a więc jednych z najbardziej spektakularnie zajmujących muzyczną przestrzeń młodych twórców naszej sceny. Co więcej w repertuarze nie tylko własnym, ale też legendarnego Zbigniewa Seiferta, od którego światowe docenianie polskiego jazzu się być może w ogóle rozpoczęło. I żeby nie wdawać się w rozważania czy słusznie czy nie słusznie jazzowe „dzisiaj” młodego pokolenia jazzowego należeć powinno do tych dwóch artystów, przyznać trzeba, że sięgając po muzyka Seiferta nie zrobili tego tak jak było najprościej. Nie ułożyli więc koncertu, jako seifertowskie greatest hits, nie zasłonili się najbardziej znanymi tematami, ani też nie odegrali kolejnego efekciarskiego „joba” z gwiazdą legendarnego skrzypka, jako główną siłą nośną. To jest wartość niezaprzeczalna.
Nie jestem pewien do końca czy ich projekt Mirrors to w istocie, tak jak zwykło się o nim pisać, monumentalne dzieło, powstałe z głębokiego namysłu nad muzyką Seiferta i wnikliwego przełożenia jej na własny język muzyczny. Dość na tym, że mogło być marnie i mogło być naiwnie, i dodatkowo jeszcze w atmosferze niemądrego epatowania fajerwerkami, które przecież każdy z nich jako wyśmienity instrumentalista potrafi odpalać na zawołanie, a było inaczej, obiecująco, momentami też ciekawie.
Pojawia się tylko mimowolnie pytanie, gdzie tu ta okrzyczana śmiałość, gdzie bunt i muzyczne chuligaństwo, które przecież właśnie w młodym wieku jest najbardziej wartą podziwiania cechą i najlepiej do niego adekwatną cechą?
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.