Tam gdzie jazz przynosi światło. Polarjazz: oo najbardziej północnym festiwalu jazzowym na Ziemi opowiada Eva Therese Jenssen
Nigdy bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek znajdę się w tak egzotycznym miejscu. Spitsbergen Zachodni, największa wyspa norweskiego archipelagu Svalbard, siedemdziesiąty ósmy stopień geograficznej szerokości północnej. Tu na obrzeżach Adventfjorden położona jest stolica okręgu, i zarazem najbardziej na północ wysunięte miasto świata: Longyearbyen. Warunki życia i zasady społeczne są w nim równie surowe jak klimat, a ten bynajmniej nie rozpieszcza nikogo z ponad 2000 stałych mieszkańców (białych niedźwiedzi jest na wyspie blisko dwa razy więcej): wystarczy nadmienić, że średnie temperatury wahają się od .-16 °C w styczniu do +6°C latem. Jedną z ostatnich rzeczy jakiej można by się tu spodziewać jest festiwal jazzowy. Jednak to, co na pierwszy rzut oka wydaje się, lekko mówiąc, kuriozalnym pomysłem, okazuje się być jak najbardziej realne i możliwe do zrealizowania. Festiwal istnieje, nazywa się Polarjazz i udało mi się porozmawiać na jego temat z jedną z jego organizatorek - Evą Therese Jenssen.
Prawdę mówiąc fakt, że w ogóle do spotkania doszło, już można uważać za spory sukces. Był czwartek, środek tygodnia, a w zapracowanym Longyearbyen niewielu może pozwolić sobie ot tak na wolną chwilę. Kiedy przywitaliśmy się na dziedzińcu miejscowego uniwersytetu, który przygotowywał się akurat do jakichś uroczystości rocznicowych, wiedziałem, że mamy niewiele czasu na rozmowę. Ale takiej okazji odpuścić nie sposób. - Nie musisz zdejmować butów – już wewnątrz budynku powiedziała Eva (lokalny zwyczaj nakazuje zmianę obuwia w każdym budynku użyteczności publicznej) – Ja tutaj decyduję – uspokoiła z uśmiechem, gdy spytałem, czy nie będzie to przypadkiem niegrzeczne. Na co dzień jest pracownicą placówki, mogłem więc mieć nadzieję, że rzeczywiście nikogo nie urażę. Kiedy usiedliśmy w małej salce wykładowej, pierwsze pytanie nasunęło się naturalnie:
Magiczne słowo "jazz" przyciąga mój wzrok gdziekolwiek jestem, ale szczerze powiedziawszy zupełnie nie spodziewałem się ujrzeć go w takim miejscu jak Spitsbergen. Musicie być naprawdę oddaną grupą pasjonatów, żeby organizować festiwal jazzowy na kole podbiegunowym... Jak to się zaczęło?
Nie pamiętam dokładnie, kto był pomysłodawcą, ten facet opuścił już Svalbard – ale grupa zainteresowanych zebrała się w 1997, a pierwsza edycja festiwalu odbyła się w rok później. Jego oficjalna nazwa to Polarjazz – i jest to najbardziej na północ wysunięty festiwal jazzowy świata, (zresztą prawie wszystko w Longyearbyen jest „northernmost”) i wystartował jako stricte jazzowy, ale w mieście, a raczej miasteczku o populacji dwóch tysięcy mieszkańców niełatwo jest utrzymać się z wydarzeniem jednogatunkowym, więc przez lata festiwal rozwinął się w coś więcej. Stale jednak utrzymujemy istotny element jazzu: mamy grupy czysto jazzowe, dixielandowe, zdarza się blues, folk i rock n' roll. Cały czas bazujemy na sponsorach, jak linia lotnicza czy kompania węglowa [górnictwo jest największą i w zasadzie jedyną gałęzią przemysłu na Svalbardzie – przyp. red.], więc większa część artystów pochodzi z Norwegii czy Skandynawii, ale w zeszłym roku wystąpiła na przykład Ukulele Orchestra Of Great Britian – powinieneś ich sprawdzić, są naprawdę świetni! W zasadzie wszystko zależy też od tego, kto chce u nas zagrać...
Jestem pewien, że wielu chciałoby tu zagrać!
O tak, chociaż wciąż mamy ograniczone możliwości...
Który z artystów przebył zatem na wasz festiwal najdalszą drogę?
Pracuję przy Polarjazz dopiero od kilku lat, ale jednym z tych których pamiętam mógł być na pewno perkusista Alex Acuña – obecnie mieszka w Stanach, ale urodził się w Peru.
Zdarzają się koncerty przygotowane specjalnie dla festiwalu?
Zazwyczaj artyści grają swoje zwykłe sety, ale rzeczywiście mieliśmy jeden taki wyjątkowy projekt, zamówiony przez stowarzyszenie Nordnorsk Jazzsenter. Nazywał się Arctic Mood, stworzony został przez klarnecistę Brynjara Rasmussena.Było to połączenie muzyki, fotografii i słowa (na scenie stał min. czytający tekst aktor). Z oczywistych względów chcieliśmy, by zadebiutował właśnie w Longyearbyen. Później spektakl prezentowany był w kilku miejscach w Norwegii oraz dalej w Europie.
Potrafisz powiedzieć, jak specyfika Svalbardu wpływa na artystów? Czy ich muzyka się zmienia pod wpływem tej niezwykłej atmosfery?
Tego nie wiem, musiałbyś o to zapytać samych muzyków! Ale wiem na pewno, że bardzo im się tu podoba i chcą wracać. Dla nich pobyt nie kończy się na zagraniu koncertu: dzięki lokalnym firmom organizujemy im przejażdżki psimi zaprzegami, lub jazdę skuterami – nie stać nas na wielkie gaże ale mogą za to przylecieć tu z rodzinami lub przyjaciółmi – i bardzo to doceniają. Często dzwonią już w rok po występie: „Grałem tutaj w zeszłym roku! Czy mogę przyjechać na następny Polarjazz?” No i oczywiście po koncertach odbywa się impreza taneczna i jam session, więc ludzie mogą w dalszym ciągu słuchać muzyki.
No właśnie, jak się ma tutaj sprawa z publicznością?
Niewielka liczba ludzi przylatuje z kontynentu, ale tak naprawdę większość to lokalni mieszkańcy. Dziennikarze, poza miejscowymi, też prawie nie zaglądają. Kiedy zaczyna się Polarjazz w mieście tworzy się specjalny nastrój – na koncerty przychodzą nawet ci, którzy zwykle rzadko wieczorami wychodzą z domu. Tak samo rzecz ma się z tutejszym festiwalem bluesowym, który odbywa się pod koniec października, kiedy zaczyna się noc polarna. Polarjazz z kolei odbywa się u jej zakończenia...
Można więc powiedzieć, że wraz z jazzem pojawia się światło?
Dokładnie! Zarówno Polarjazz jak i Blues Festival to już marki i przyjście do nas stało się w Longyearbyen pewnego rodzaju tradycją. Co roku projektujemy nowe logo, przez kilka dni gramy podwójne koncerty w Centrum Kultury, lub w hotelu, którego restaurację zamieniamy na tę okazję w salę koncertową – mieści ona wtedy około 600 osób.
600 osób? To więcej niż jedna czwarta mieszkańców miasta!
Tak! I bardzo często zdarza się nam wyprzedawać sale.
Wow. Longyearbyen wygląda na niezwykle kulturalne miasto!
Owszem. A wiesz, dlaczego tak jest? Ponieważ ludzie przyjeżdżają tu po to, by pracować. Jeżeli nie możesz pracować lub nie masz wystarczającej sumy pieniędzy by się samodzielnie utrzymać, nie wolno ci tu zostać. U nas nie ma czegoś takiego, jak zasiłki dla bezrobotnych - jeśli potrzebujesz opieki społecznej czy pomocy państwa, musisz wrócić do Norwegii. Więc skoro chcesz tu zostać, musisz być zdolny do pracy i mieć zatrudnienie. To wszystko tworzy specyficzną strukturę społeczną: nie ma bezrobotnych, nie ma też ludzi starszych, ani przewlekle chorych. Pozostają wyłącznie zaradni, pracowici ludzie w młodym lub średnim wieku – i wszyscy oni są kreatywni, chcą dać coś od siebie. Wielu z nich ma ochotę pomagać, organizować rozmaite rzeczy - dlatego mamy tyle wydarzeń. Praktycznie cały czas coś się tu dzieje – są nasze festiwale, jest muzeum, gdzie odbywają się seminaria i wystawy, jest kino, galeria sztuki z mnóstwem wernisaży – więc w kwestii kultury możesz znaleźć i robić wszystko, na co tylko masz ochotę. Dlatego często mówię, że biorąc pod uwagę, gdzie się znajdujemy i jak małe jest to miasto, jesteśmy niezwykle uprzywilejowani, że żyjemy właśnie w Longyearbyen...
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.