Trzy razy trzy kwadranse muzyki - Sabir Mateen / Matthew Shipp duo w krakowskiej Alchemii

Autor: 
Maciej Karłowski

Kraków stoi – powiedział taksówkarz -kiedy wsiadałem do spóźnionej kilkanaście minut taksówki. – Nie wiem czy nie powinien pan rozważyć spaceru, chyba, że to daleko. Nie, niedaleko. Poproszę do Alchemii zaraz zacznie padać i nie mam siły iść z walizką w deszczu. -Zatem jedziemy! Na Estery 5! Już na miejscu dowiedziałem się, że pośpiech nie był wcale wskazany. Matthew Shipp dopiero co przyjechał. Po 24 godzinach podróży z USA, miał tylko dwa życzenia wziąć prysznic i coś zjeść. Ale kiedy pojawił się w Alchemii, to zapomniał o głodzie i zasiadł do fortepianu i prawie trzy kwadranse grał, do niemal pustej sali. Trzy kwadranse jazzu. Skąd my to znamy!

Sabir Mateen dojechał wcześniej. Od krakowskiego występu duet SaMa rozpoczął swoją tygodniową trasę po Europie. Koncert zaczął się więc z 45 minutowym opóźnieniem. Znowu trzy kwadranse. Jak się potem okazało każdy z dwóch setów, jakie duet zagrał również trwały mniej więcej tyle. Czyżby trzy kwadranse jazzu miały zaciążyć na wspomnieniach z krakowskiego koncertu? Ale to był całkiem inny jazz jeśli w ogóle warto silić się na takie kwalifikacje.

Spotkanie z duetem SaMa na żywo to wielka przygoda. Ma swoją dynamikę, swoje kulminacje, swój czas refleksji i nieustający czas zachwytu. Nad różnymi sprawami. Nad narracjami każdego z muzyków, nad tym jak potem splatają się one ze sobą i tworzą inną, większą narrację.

Nad brzmieniem Sabira Mateena, bardzo bluesowym, mięsistym, dociążonym tym co mu się w życiu przytrafiło. Raz szorstkim i krzyczącym, kiedy indziej w tej szorstkości bardzo melodyjnym. Ktoś kiedyś powiedział, że blues, a tego bluesa całkiem sporo jest w jego grze, to skarga dojrzałego mężczyzny. Jest w jego tonie, sposobie opowiadania muzycznych historii ten ton skargi stale obecny, ale rozpaczy ani śladu.

W końcu także nad samym Matthew Shippem, który jak mało kto potrafi zorganizować muzyczną przestrzeń, wyczarowując olśniewające motywy i zachwycające mikro melodie z potężnych, mocnych akordów. Trochę jak demiurg mający moc by wstrząsać, a nawet burzyć fundamenty, a jednocześnie nie zostawiać zgliszcz tylko dobywać z nich klejnoty rzadkiej i niespodziewanie filigranowej urody, które tak jak się pojawiały tak znikają we mgle. Ilekroć słucham Matthew Shippa staję wobec jego gry całkiem bezbronny i ciesząc się, że są tacy muzycy na świecie i że świat był łaskawy ich dostrzec i docenić.  

A więc trzy razy po trzy kwadranse jazzu. Ale czy na pewno jazzu? Czy może trzy kwadranse wyśmienitej muzyki złożonej i za razem bardzo bezpośrednio działającej na wyobraźnię i emocje, której wcale nie trzeba do końca rozumieć, żeby się nią zachwycić.