Niechęć w Spatifie - w Sopocie po prostu musi być gorąco!

Autor: 
Piotr Rudnicki

Sopocki Spatif to miejsce tak obrosłe przeróżnymi legendami i tak znane z artystowskiego klimatu, że trudno sobie wyobrazić jego brak na rozrywkowej mapie Trójmiasta. Przy całej swojej wieloletniej tradycji nie daje się wchłonąć upływającemu czasowi. Właściciele klubu trzymają rękę na pulsie i wciąż są na bieżąco z nowymi zjawiskami na scenie muzycznej, bardzo często będąc pierwszymi, którzy zapraszają na swoją scenę najgorętsze zjawiska muzycznej alternatywy w Polsce. Cóż - w Sopocie po prostu musi być gorąco.

Tym razem na niewielkiej scenie Spatifu zaprezentował się warszawski zespół Niechęć. Był to zaledwie szósty w tym roku występ zespołu zagrany poza stolicą. Ogólnopolski szum wokół płyty „Śmierć w miękkim futerku” rozległ się zaledwie półtorej miesiąca temu, więc można było mieć pewne obawy co do frekwencji – na szczęście nieuzasadnione. Publiczność dopisała i co więcej, odnalazła się w klimacie przez Niechęć serwowanym, to leniwie, to znów żywiej oklaskując kolejne fragmenty muzyczne, rozumiejąc i dokładnie odpowiadając dźwiękom dochodzącym ze sceny.

Zespół Niechęć nie ma potrzeby prezentowania muzyki non stop forsującej pełne tempo. Swoista filmowość i epickość ich propozycji (stanowiąca spory atut repertuaru grupy) przeważała nad rozbuchaniem kakofonicznych, ostrych zagrywek. Owszem, tenor Macieja Zwierzchowskiego czy gitara Rafała Błaszczaka, jeśli trzeba, potrafiły dać do wiwatu, ale swoich możliwości bynajmniej nie nadużywały. Wiadomo - „człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać” - jak mówił Jan Himilsbach we „Wniebowziętych”, z których zresztą kadr, oprawiony w ramy, wisiał za sceną tuż nad głowami muzyków. Właśnie – od czasu do czasu. Tymczasowość tych odlotów rzecz jasna niczego im nie odbierała – za każdym razem były pełne i doskonale odgrywały swoją rolę, ale energia np. rzeczonego saksofonu znajdowała ujście raczej w motorycznych partiach, aniżeli w histerycznym nawale dźwięków - tak samo zresztą jak energia pozostałych  instrumentów.

Gra Niechęci, mimo iż wciąż tkwiła w niej iskra improwizacji, była nad wyraz poukładana (właściwie w ciągu całego występu usłyszeliśmy tylko jedną solówkę – w ostatnim utworze popisał się nią perkusista Michał Kaczorek) . Każdy z muzyków dodawał od siebie drobne elementy, które układały się w pełne czaru, choć w pewien sposób niepokorne kompozycje. Momenty przewrotne, oczywiście niezbędne (jak jazgot w „Mojrach”) nie przeważyły jednak i koncert z całą swoją to rockową, to znów jazzową mocą zachował charakter raczej stonowany.

Można by rzec że fakt, iż Niechęć potrafi pokazać pazur, nie przesądza, że pokazywać go będzie. Z drugiej strony jednak nigdy nie można być pewnym, bo skłonność do odchyłu wciąż pozostaje wysoka, a co za tym idzie – warto wybierać się na kolejne koncerty, by się przekonać, do czego panowie są jeszcze zdolni.