W czwartkowy, już niestety mocno październikowy, wieczór w Sali Kongresowej stawiła się w sumie dość liczna publiczność, by posłuchać na żywo dwóch, znakomicie zapowiadających się projektów. I było czego słuchać.
Johna Scofielda przedstawiać nie trzeba. Znakomity gitarzysta, związany przez lata z zespołem Milesa Davisa, pojawił się na scenie Kongresowej punktualnie o godzinie 19 w towarzystwie re-we-la-cyj-nych muzyków, których trzeba koniecznie w tym miejscu wymienić: Nigel Hall na klawiszach i wokalu, Andy Hess, basista znany z występów z The Black Crowes oraz perkusista Terrance Higgins – prosto z Nowego Orleanu. Panowie nie brali zakładników.
O muzyce Scofielda powiedzieć można różne rzeczy, ale jedno trzeba przyznać – brzmienie zespołu jest niebywałe. Hess, zwykle pracujący przy klasycznym, rockowym repertuarze, nie ma absolutnie żadnych problemów z grą bardziej połamaną. O klasie Higginsa nawet nie wypada wspominać, a Nigel Hall posiada taką siłę głosu, że może pozwolić sobie na śpiewanie w odległości 20 centymetrów od mikrofonu. Dzwon, a człowiek tak niepozorny. Sam Scofield, wiadomo. Ilekroć patrzę na jego grę, wydaje mi się, że dłonie ślizgają mu się po gryfie i zupełnie nie panuje nad tym, co robi. Wszystko wygląda jakby zmierzało ku katastrofie, a jakimś cudem zawsze mu się to jakoś układa. Ponadto, Scofield wybiera rozwiązania o których nikt by nawet nie pomyślał. Znakomite umiejętności, poczucie humoru, elokwencja muzyczna i dynamika. Kiedy trzeba zwolnić, jest przejmująco zagrany blues; kiedy trzeba przyspieszyć, jest porywający funk. Czego więcej chcieć.
No cóż, można chcieć imprezy i tańców. I jeśli nie wyszło się z koncertu po pierwszej części i 15 minutach przerwy to się je otrzymało. Na scenie pojawili się Mariam Doumbia i Amadou Bagayoko, niewidomi muzycy z Mali, którzy przy pomocy swojego kapitalnego zespołu oczarowali publiczność. Nie wiem kiedy ostatnim razem widziałem Salę Kongresową tańczącą i tak bardzo kipiącą energią. Tak zwana „muzyka świata” łączy się tu z popem, jazzem i etno a na dodatek trudno nie podziwiać tańca chórzystek i umiejętności gitarowych Amadou. Ale to nie ważne tak naprawdę. Był to taki autentyczny wybuch czegoś strasznie optymistycznego w zimny, październikowy wieczór. A kto nie był, niech żałuje.