Krępująca ostrożność: Stańko/Masecki w Klubie Żak

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski www.testigo.pl

Kiedy razem na scenie pojawić się mają nazwiska takie jak Tomasz Stańko i Marcin Masecki, oczekiwania publiczności są zazwyczaj co najmniej spore. Wiadomo, że potencjał w takiej konfiguracji drzemie wielki i chciałoby się usłyszeć i przeżyć coś, co byłoby kilkukrotnym spotęgowaniem talentu każdego z muzyków z osobna. Praktyka częstokroć jednak weryfikuje to, co w teorii niezaprzeczalne. Podobnie rzecz się miała z gdańskim koncertem wyżej wymienionego duetu.

Automatycznie niemalże nasuwa się pytanie: czy to, co w gdańskim Żaku się wydarzyło zawiodło ze względu na te właśnie oczekiwania? Czy gdyby podejść do tego występu biorąc w nawias cały – niezaprzeczalnie okazały – dorobek obu panów, odbiór byłby lepszy, a muzyka pozbawiona owych naleciałości brzmiałaby nam czyściej? Czy byłoby wręcz odwrotnie? A może to tylko moje, osobiste odczucie czepialskiego recenzenta? Wszak pokaźnej wielkości Sala Suwnicowa wypełniona była po brzegi entuzjastycznie nastawionym audytorium. Coś jednak nie pozwalało mi się do tego kolektywnego porywu dołączyć. Owszem, Masecki był na scenie sobą: ze swymi około-klasycznymi, kanciastymi frazami. Znamy (i cenimy) przecież tę jego manierę między innymi z albumów „Chopin Chopin Chopin” czy „Polonezy". Sobą także był Stańko - raz zwięźle, kiedy indziej gwałtownie idąc partnerowi rakiem, a to znów umykając gdzieś w górę lotem zwiewnej improwizacji. Mimo to nieodparte miałem wrażenie, że choć sobą, muzycy ci na scenie byli jednak obok siebie. I orzec nie potrafię czy ostrożność czy nieogranie czy też taki pomysł na wspólne granie, jednak zanim legendarny trębacz i święcący tryumfy pianista doszli na scenie do porozumienia upłynęła więcej niż połowa koncertu.

Wszystko zaczęło się kleić dopiero, gdy Marcin Masecki zaprzestał nieustannego zaskakiwania nagłymi złamaniami fraz, wygładził brzmienie i oddał część przestrzeni szacownemu partnerowi, przechodząc z forte w piano. Wówczas na gruncie balladowej kameralistyki, tak klasycznej, jazzowej jak i współczesnej w formie udało się im zbudować ton wspólny. I choć po trosze ostatnie kilkanaście minut złagodziło wydźwięk całości (najluźniej i najbardziej spójnie panowie zagrali dopiero na bis) to jednak – dysonans i nienasycenie, o których Mateusz Magierowski pisał w relacji z krakowskiego koncertu duetu i tutaj – kilkadziesiąt godzin później i kilkaset kilometrów na północ dalej - dały się niezbywalnie odczuć.