Człowiek z muzyką w dłoniach czy maestro ze złota trąbką - Tomasz Stańko American Quartet w Teatrze Polskim

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Pisać czy nie pisać o koncercie Tomasza Stańki? Skąd w ogóle to pytanie? Przecież pan Tomasz to największa postać polskiego jazzu. Od wielu dekad podziwiamy jego muzykę, brzmienie jego trąbki, ale także artystyczną konsekwencję, kolejne płyty i koncerty jakimi nas obdarza. A koncerty gra od zawsze przynajmniej bardzo dobre. Po co więc jeszcze raz przepisywać z poprzednich relacji cały katalog superlatyw, zastępując nazwiska muzyków z Europy, z Polski tymi amerykańskimi? Głupie to było.

Ale nie pisać z o nim to jakby dać sygnał, że nie dostrzega się jego obecności, albo ją deprecjonuje. A tego zrobić przecież uniesposób, bo jeśli utracić Stańkę z pola widzenia to jakby zubożyć muzykę w ogóle. Tak więc pisać, ale jak?

Trudna rada. Najbezpieczniej więc uczynić to  poprzez słynne już ” oczywiste oczywistości”, a więc odnotowanie oryginalnego brzmienia, charakterystycznego frazowania, świetności zespołu, który tym razem jest amerykański i składa się z Thomasa Morgana – kontrabas i Geralda Cleavera – perkusja – sekcji rytmicznej  marzeń, która wydaje się wprost stworzona dla muzyki pana Tomasza, i która daje z jednej strony wielką przestrzeń, z drugiej bardzo nieeuropejskiego pulsu cudownie kontrastując z nostalgicznym powidokiem jego kompozycji. W jego nowym amerykańskim kwartecie jest jeszcze pianista. Bardzo młody ledwie debiutujący na wielkiej światowej scenie, z pochodzenia Kubańczyk, mający na swoim koncie dopiero jedną płytę sygnowaną własnym nazwiskiem, ale za sobą cały wachlarz najróżniejszych kolaboracji z wielkimi świata jazzu, od Andrew Cyrille’a po Stevea Colemana. David Virelles zdaje się w tej formacji bardzo ważną częścią.  Ważną jako osobny głos, który na deskach Teatru Polskiego w Warszawie ani razu nie popadł w przewidywalne jazzowe zagrywki, ale także jako spoiwo będące  pomostem pomiędzy liderem, a sekcją. Co więcej, być może to zupełnie mylne wrażenie, ale  w jego obecności pan Tomasz zdaje się młodszy o kilkanaście lat, jego ton ostrzejszy, improwizacje śmielsze, a wewnętrzny ogień w jego wyobraźni  świecący znacznie jaśniejszym płomieniem.

Zresztą nie jestem pewien czy, w tym zespole celowe jest starać się rozgraniczać role poszczególnych muzyków. Z całą pewnością nie realizują oni idei grupy towarzyszącej frontmanowi, nigdy też nie sprawiają wrażenia jakby byli w pracy u słynnego lidera. Tak, Tomasz Stańko American Quartet to zespół, którego muzykę śledzić to bardzo fascynująca przygoda, ponieważ każdy z jego członków to tryb dopełniający całość, ani mniej, ani bardziej ważny, ale zwyczajnie niezbędny do prawidłowego funkcjonowania.  Tak, to bez wątpienia jedna z wielu wielkich umiejętności Tomasza Stańki  – zdolność budowania znakomitych bandów.

Przyznam szczerze nie wiem, czy podczas kolejnych koncertów kwartetu na scenie stanie słynny mikrofon Rohrer, czy zza pleców muzyków wystrzelą świetlne scenografie, czy brzmienie zrealizowane będzie według reguł określanych czasem jako audiofilskie. Być może tak się stanie, być może nie. To bez znaczenia. Znaczenie za to ma fakt, że najbardziej fantastycznie brzmi ta muzyka, kiedy zamkniemy oczy i pozwolimy się jej nieść, ufni i otwarci, nie widząc stojącego za nią „maestro ze złota trąbką”, ale „raczej człowieka z muzyką w dłoniach”. Nie bacząc ile tytułów złotej płyty za album "Wisława" zostanie wręczona po koncercie, ile pozowanych zdjęć zostanie wykonanych bohaterom wieczoru i w końcu ilu celebrytów zasiadło na widowni.

Na warszawskim, poniedziałkowym koncercie było ich wielu. Ba byli nawet ci, których na innych znakomitych koncertach dziejących się w Warszawie niemal nigdy nie ma. Nie jest dobrze widzieć świat polskiego jazzu tylko z perspektywy znakomitości muzyki Tomasza Stańko, ale jeśli już nie ma woli innej perspektywy mieć, to ta jest bez wątpienia najlepsza.