Ciemna strona Grudniowej Alei

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Chorałowa płyta od ciemnego kolesia – tak można by podsumować spotkanie fanów z panem Tomaszem Stańko poświęcone jego najnowszej płycie, która swoją premierę miała dawno już, bo w piątek 31 marca. Spotkanie całkiem zorganizowane blisko daty premiery, w warszawskim salonie Empik na Nowym Świecie.

Powiecie, że złośliwość i podłe czyhanie  na wielkość Stańki bije z tego lapidarnego resume, ale zapewniam, wcale nie. Opowiadanie o tym, że muzyka na najnowszej płycie miewa nastrój chorałowy przewijało się nie raz, a konstatacja – Jestem takim ciemnym kolesiem – wyszła najpierw z jego własnych ust.

Na sali, naprzeciw Tomasza Stańko zgromadziło się może z trzydzieści osób. Prawie żadnego muzyka, niewielu dziennikarzy, a i samych fanów też nie zbyt dużo. Oj pozmieniało się u nas trochę. Dwie dekady temu, ba może nawet dekadę, tłum byłby spory, być może nie byłoby gdzie stanąć, a fakt, że płyta w tym właśnie dniu jest do kupienia w specjalnej cenie wywołałby chyba trochę więcej emocji i pewnie ustawił by przed salonem sporą kolejkę chętnych. Dziś ani emocji nie wywołuje, ani kolejki nie widać. A płyta wiadomo, z Amerykanami!
Jakżesz my lubimy braci zza Oceanu, jak imponuje nam otaczanie się nimi, jak bardzo nęci nas ich słynny amerykański profesjonalizm i pochodzenie z kolebki jazzu. Lubimy ich widzieć w programach festiwali lubi także czytać ich nazwiska na tyłach okładek płytowych. A Tomasz Stańko wręcz lubi się nimi otaczać. Jego dzisiejszy kwartet, ten, który nagrywa płyty to band z USA, nie taki jak na płycie Wisława, ale podobny. Thomasa Morgana zastąpił inny kontrabasista, starszy trochę i w swoim czasie również ogromnie ceniony i rozchwytywany przez świat jazz Ruben Rodgers. Ech, kto nie pamięta jego udziału we wspaniałym kwartecie Charlesa Lloyda? Reszta załogi to już znajomi nieomal. Gerald Cleaver i David Virelles – kubański pianista, którego sam Pan Stańko nazywa „my friend” , pianista podobno rozumiejący jego muzykę jak nikt inny, a jako że urodzony i szkolony także na Kubie to i dysponujący tym, jakże kochanym przez niego słowiańskim touch.

Nie jeden Stańko zresztą kocha być w otoczeniu Amerykanów, ale on poszedł dalej, ma nawet mieszkanie na Manhattanie i tam spotyka tych wszystkich, o których marzy, żeby z nimi zagrać i tych, których podziwia jako szczególnie inspirujące postaci. Sam chyba myśli o sobie jak o takiej figurze, która bardzo pasuje właśnie do nowojorskich ulic, parków, mostów, galerii sztuki i życia w ogóle.

Zresztą także i bohaterem okładki płyty jest Nowy Jork, choć w istocie nie istnieje w nim ani December Avenue, ani tak naprawdę sam Pan Stańko. Owszem jest tam częstym gościem, ale jednak tylko gościem, takim Polish Man in New Jork, przechadzającym się zmyśloną Grudniową Aleją w swojej wyobraźni. Zresztą podobnie jak większość tęskniących za jazzową Ameryką.

W mojej pamięci przyznam Nowy Jork aż tak wielkiego miejsca nie zajmuje. Muzyka Nowojorczyków owszem, tak. Bywa wielka i zdumiewająca, ale też czasem nieznośnie uwikłana w to hyper zawodowstwo, nazbyt często objawiające się irytującym graniem wszystkich ze wszystkimi i wszystkiego w każdej nieomal sytuacji, bo przecież jesteśmy zawodowcami, którzy z niejednego pieca chleb jedli i potrafią wszystko lepiej niż reszta świata. Ma w niej również miejsce nazwa December Avenue. Ale do niedawna wcale niekoniecznie jako tytuł płyty, a jako głośny koncert z cyklu BMW Jazz Club sprzed ponad dwóch, którego bohaterem był Tomasz Stańko. Przyznam szczerze, nie jest to miejsce, które chętnie odwiedzam w pamięci.
Ale płyta December Avenue to coś zupełnie innego. To coś co przejęło tamten tytuł, jako dobrze brzmiące zestawienie słów i od tamtych raczej smutnych i mało krzepiących treści jest  całkiem uwolnione. Tak pomyślałem pierwszy raz słuchając albumu i to uratowało tytuł. Starannie dobrane przez lidera kompozycje, wykute, jak sam wspomniał na empikowskim spotkaniu, w procesie morderczej selekcji, dokonywanej w żelaznych rygorach troski o najwyższy wymiar artystyczny. Równie pieczołowicie zrealizowany, co ma nam pokazać także staranność doboru muzyków, których ten jak sam twierdzi, wcale nie szuka w ukochanym przez siebie Nowym Jorku ot tak sobie, ale dlatego, że Ci najlepiej, najpełniej, najbardziej i najmocniej zrealizują kompozytorski zamysł.

Próbuję uwierzyć na słowo, choć przyznam nie przychodzi mi to łatwo, bo przecież na co dzień rzeczywistość muzyczna Pana Tomasza wydaje się trochę inna, bliższa warszawskiemu Powiślu, regularnym spacerowym po Królewskich Łazienkach. Z kim innym też gra, o kim innym opowiada od czasu do czasu ze sceny jako o swoim nowym zespole. Słyszałem też, że utwory, którymi wyścielona jest grudniowa aleja, ograne zostały z polskim składem i że waśnie z nim muzyka Tomasza Stańko staje się prawdziwie otwarta i pełna rozmachu.
A jednak do studia La Buisonne zaprowadzeni zostali panowie z USA, co może wprowadzać pewien poznawczy dysonans szczególnie wśród tych, którzy trafili na koncert i tę koncertową muzykę Mistrza Tomasza poznali najpierw. Zresztą takich dysonansów może pojawić się więcej, a ich ilość zależna będzie wprost od tego, jak chętnie i jak uważnie przyglądać się zdecydujemy całości zjawiska, jakim jest Tomasz Stańko ostatnich kilku lat.

Nie raz słyszałem i trudno przyznam nie pochylić się nad tym przez moment, że możliwe jest również, że o muzyce na płytach made by Stańko, decyduje tak naprawdę nie ich autor lecz jego wydawca, słusznie klasyfikowany jako jeden z największych producentów we współczesnym jazzie. To jednak tylko przypuszczenia, tak naprawdę nigdy nie potwierdzone, ale także nie za bardzo dające się potwierdzić. Ot zwyczajne, plugawe, spiskowe rojenia podejrzliwych, na pewno zawistnych prześmiewców, dybiących na pomnikową wielkość naszego polskiego Man with the horn. Insynuacje ludzi nie umiejących przyjąć na wiarę, że przecież Tomasz Stańko największym żyjącym jazzmanem polskim jest i niepodobna mieć co do jego artystycznych dokonań jakichkolwiek wątpliwości.

Płyta December Avenue stała się faktem 31 marca. Wkrótce też fakt ten dociążony został trasą koncertową, po Europie. Cześć jej odbyła się także w Polsce i była jak zwykle możliwość niemal pełnego skonfrontowania dźwięków z płyty z ich wersją na żywo. W takiej konfrontacji zespoły Tomasza Stańko wychodziły za każdym razem bardzo bezpiecznie. To co na płycie to i na scenie. Nie że replika jeden do jednego, ale nastrojem, intensywnością i temperaturą zdarzeń rzecz bliska płytowemu wzorcowi. Raz tylko usłyszałem cudownie fascynujące odstępstwo od tej wygodnej showbiznesowej reguły pozwalającej skutecznie sprzedawać koncert za koncertem i płytę za płytą, kiedy to jedno w wcieleń amerykańskiego kwartetu wystąpiło podczas dwóch wieczorów w warszawskim Laboratorium przy Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim. To jednak zupełnie inna i znacznie bardziej krzepiąca historia.

Na koncertową trasę promującą December Avenue nie udało się niestety zebrać pełnego zaoceanicznego składu. Zabrakło Davida Virellesa, który wybrał granie z Chrisem Potterem. W zastępstwie pojawił się za to Alexi Tuomarilla, ale czy ta zmiana miała jakieś inne znaczenie niż kosmetyczne i czy w jakikolwiek istotny sposób wpływała na muzykę? Oto kolejne pytania, które nasuwają się gdy przypominam sobie najnowszą muzykę Pana Tomasza nieważne czy w wersji live czy ze studia. Odpowiedzi na nie sami sobie zapewne udzieliliście już. Ja zresztą także i moje nie są zanadto krzepiące.

Co gorsza wszystkie te pytania wydają się tym bardziej bolesne, że za rzetelnym acz niezbyt porywającym wykonywaniem kryją się bardzo udane kompozycje, szczególnie te o charakterze balladowym i naprawdę cudownie by było, gdyby grał je prawdziwy working band, złożony z ludzi, którym muzyka Tomasza Stańko jest bliska przez swój charakter, a nie przez kontraktowe zamówienie, którzy zechcą z liderem rozmawiać poprzez muzykę i którzy w końcu zamiast dorabiać im jazzowo bluesową gębę, zaryzykują poszukania w niej czegoś naprawdę olśniewającego. Myślę, że jest to nie tylko możliwe, ale wręcz jest na wyciągnięcie ręki. Wymaga tylko trochę odwagi i znowu moglibyśmy cieszyć się Tomaszem Stańko, a nie jego uświęconą pomnikową sławą.

Bo przyznam szczerze od długich lat coraz trudniej jest przyjmować mi tylko na wiarę muzyczną wielkość Tomasza Stańko, chciałbym kiedyś jeszcze odczuć ją idąc na jego koncert czy włączając płytę. I przyznam szczerze jest mi wszystko jedno czy będzie to muzyka taka jak niegdyś na Balladynie, Bossonossie, Tweet, Almost Green czy Leosi czy jakakolwiek inna. Mam gdzieś, w jakim składzie zostanie nagrana czy w studiu czy podczas koncertu. Chciałbym kiedyś doświadczyć jak muzyk, który ma skądinąd uzasadnione aspiracje by być wielkim potrafi też z klasą równą tym aspiracjom wyjść ze swojej strefy komfortu. Graj to czego nie wiesz to znacznie ciekawsze - powiedział kiedyś Steve Lacy. Za takim panem Tomaszem Stańko tęsknię.