Jazz nad Odrą: w jazzowym czepku urodzeni

Autor: 
Karolina Micuła
Autor zdjęcia: 
Sławek Przerwa

Były amerykański futbolista, polski trębacz i Warszawa-Kiev Express. To mógłaby być nowa wersja dowcipu o Polaku, Rusku i Niemcu albo początek dramatu Becketta. Tymczasem taki repertuar przygotowali na poniedziałek entuzjastom jazzu organizatorzy festiwalu Jazz nad Odrą. A było tak...

Wieczór na festiwalu Jazz Nad Odrą rozpoczął koncert kwartetu Piotra Wojtasika promujący najnowszą płytę „Amazing Twelve”. Wojtasikowi (tp) towarzyszył Victor Toth (as), Michał Barański (dbb) i John Betsch (dr). Charakterystyczne brzmienie kwartetu jest wynikiem wieloletniej współpracy muzyków i koncepcji pieczołowicie rozwijanej przez lidera, wynikającej z braku typowego, harmonicznego instrumentu. Koncert Piotr Wojtasik Quartet, to mocno energetyzujące wydarzenie, w które łatwo dało się wciągnąć. Z minuty na minutę publika reagowała coraz goręcej, a trębacz opowiadał anegdoty związane z powstawaniem kolejnych, serwowanych przez zespół utworów. Jedną z ciekawszych propozycji był eksperymentalny „Listener”, który posiadał właściwie jedynie linię basu i free-jazzowe intro. Jak zapowiedział sam Wojtasik: „Listener, czyli zobaczymy”, na co publiczność zareagowała gromkim śmiechem. Klastry interwałów między trąbką i saksofonem uderzały w słuchaczy z potężną siłą, rekompensując tym samym brak klawiszy. Muzyka z mocnym, męskim pierwiastkiem przywodziła na myśl złote lata ciężkiego hard-bopu. Tutaj również należą się spore brawa dla Impartowej ekipy technicznej, a Jazz Nad Odrą biję na głowę Jazztopadowych filharmoników. Każdy z instrumentów był świetnie słyszalny selektywnie, z różnych miejsc sali, całość zaś brzmiała równie wyśmienicie.

Po krótkiej przerwie wciąż mocno rozgrzana publiczność wybuchem euforii przywitała gwiazdę wieczoru – Gregory'ego Portera z zespołem. Kariera muzyczna Portera rozwija się w błyskawicznym tempie, choć pierwszą płytę wydał dopiero jako 39-latek. Jego historia jest o tyle przewrotna, że nie trafiłby do świata muzyki, gdyby nie poważna kontuzja barku, której nabawił się jako zawodowy sportowiec. Jeśli nie w czepku, to zdecydowanie w jazzowej czapce urodzony. Porterowi towarzyszył fenomenalny Yosuke Sato (as), Chip Crawford (pn), Aaron James (dbb) i Emanuel Harrold (dr).

Były futbolista o potężnej posturze, na boisku lew – z uśmiechem na twarzy otwierał publiczności całe swoje serce śpiewając swoją „Lion Song”, której to towarzyszyło kapitalne solo kontrabasu. Większość prezentowanych utworów pochodziła z najnowszej płyty „Liquid Spirit”. Nie zabrakło „On My Way To Harlem” nawiązującego do historii nowojorskiego Harlemu i utworu „Take The 'A' Train” Billiego Strayhorna napisanego dla orkiestry Duke'a Ellingtona. W repertuarze Portera nie brak nawiązań do rdzennej tradycji jazzu, w tym work songs (posiada nawet utwór o takim tytule), bluesa, czy późniejszych form takich, jak gospel. W singlu promującym płytę wpleciony został motyw z „Wade In The Water”, a poza repertuarem własnym artysta zaśpiewał utrzymaną w tradycji spirituals kompozycję Billie Holiday „God Bless The Child”. Publiczność reagowała euforycznie, gromko oklaskując każdą solówkę. Warto podkreślić niezwykłą zwinność i wirtuozerię saksofonisty, pod którego wrażeniem część publiczności pozostanie jeszcze długo po zakończeniu Festiwalu. Reakcje miejscami zdawały się być zbyt egzaltowane, choć artysta tego formatu, co zeszłoroczny laureat Grammy, faktycznie nie często gości na którejkolwiek wrocławskiej scenie.
Gregory Porter dosłownie zmiótł wszystkich z krzeseł, a owacje na stojąco, okrzyki radości i podwójny bis stanowiły tego świadectwo. Piękny koncert, na którym ciepło brzmiący głos łagodnego lwa zupełnie oczarował zgromadzonych.

Subtelna uwaga dla organizatorów JNO, aby dbali o rzetelność informacji serwowanych na stronie internetowej. Sugerują bowiem, jakoby Yosuke Sato miał grać na saksofonie tenorowym, a głos Portera jest równy takim wokalistom, jak Stevie Wander (Wondera większość z nas zna, ale o Wanderze jakoś nie słyszałam).

W ramach późno-wieczornych koncertów z cyklu RURAsessions tym razem mogliśmy posłuchać projektu Warszawa Kyiv Express. Liderowi i aranżerowi Piotrowi Karolowi Sawickiemu (pn) towarzyszyli: Daniel Orlikowski (tp), Mariusz Kozłowski (as, ts, i bs), Paweł Pańta (bass), Witek Wilk (dr) i Mikołaj Wielecki (perc). Sawicki sięga po polskie i ukraińskie tradycje ludowe, w tym kujawiaka, poloneza, kołomyjkę, czy kaukaską lezginkę i serwuje je w nowych, mocno przeharmonizowanych aranżacjach. Muzyka nie łatwa w odbiorze, wymagająca od słuchacza dużego zaangażowania i otwarcia się na inne, niż standardowe metrum 4/4. W „Tańcu Scytów” trzy różne metra zmieniały się raz co 4, a raz co 2 takty. Sekcja rytmiczna stanęła przed ciężkim zadaniem, któremu podołała wręcz brawurowo. Pojawiło się również tango na 5/4 („Warszawa Wschodnia”), czy chopinowski mazurek. Fantastycznej sekcji rytmicznej niestety nie dorównywała sekcja dęta. Grali poprawnie, choć bardzo zachowawczo. Improwizacje Orlikowskiego i Kozłowskiego były bardzo jednolite dynamicznie, a wzrok muzyków nieustannie wodził po pulpitach z nutami szukając punktu zaczepienia. Słyszalne to było w reakcjach publiczności, gdyż tylko nieliczni oklaskiwali ich solówki. Muzyka z płyty „Huculski Blues”, to z pewnością interesująca, niebanalna propozycja. Koncertowo wymaga jednak pewnej korekty, by utrzymać zainteresowanie i zaangażowanie odbiorców.