Finał Warsaw Summer Jazz Days: Mistrzostwo w dogrywce!

Autor: 
Maciej Krawiec

Finał Warsaw Summer Jazz Days zbiegł się z finałem brazylijskiego Mundialu. Ci, którzy wyrzekli się emocji sportowych na rzecz muzycznych na pewno nie żałują takiej decyzji. Był to kolejny dobry festiwalowy wieczór, choć na wrażenia najciekawsze trzeba było czekać do ostatniego punktu programu.

O zespole maltańskiego gitarzysty Sandro Zerafy, który wystąpił jako pierwszy, trudno powiedzieć wiele więcej niż to, że po prostu wystąpił. Kwartet zaproponował muzykę z dwóch ostatnich albumów artysty – ze stycznia tego roku i maja 2011 – choć z tego co mówił sympatyczny Zerafa, cały wykonywany przez nich repertuar jest świeży i dlatego właśnie wspierają się nutami. Cóż, grali poprawnie i elegancko, ale nieznośnie zachowawczo i beznamiętnie. Kompozycje prowadziły donikąd, zaś partie solowe spotykały się z zupełną obojętnością słuchaczy. Z ulgą patrzyłem na schodzących ze sceny muzyków pośród szybko wyciszających się braw. Chwała mądrej publiczności, że zespół nie bisował.

Koncert Hypnotic Brass Ensemble rozpoczął się już w trakcie przerwy na strojenie instrumentów i sprawdzanie odsłuchów: dziewięciu umięśnionych członków zespołu już wtedy złapało świetny kontakt z publicznością i rozpoczęło swój buzujący testosteronem show. Kiedy rozpoczynali właściwy występ, widownia była już ich. Instrumentarium oryginalne: trzy trąbki, dwa puzony, tuba, bas elektryczny, gitara elektryczna oraz perkusja, w tym kilkoro muzyków odkładało raz po raz instrument, by wcielić się w hip-hopowych mistrzów ceremonii. By ta wyglądała jak należy, zespół zadbał o efektowny look: kilku miało na głowie czapki z daszkiem, kilku innych przekrzywione kapelusze, jeden z nich różowe sportowe spodenki, zaś inny t-shirt z Tupakiem Shakurem. Niejeden z muzyków w trakcie koncertu koszulkę zdejmował, by zaprezentować widowni muskuły i tatuaże. Między nawoływaniem do „robienia hałasu” i machania rękami a reklamowaniem profili zespołu na portalach społecznościowych, Hypnotic Brass Ensemble grał rozrywkową, funkową muzykę z chwytliwymi melodiami, w której dominujące miejsce zajmowały oczywiście potężnie brzmiące instrumenty dęte, lecz nie mniej ważna była siłowa perkusja, a także pulsujący bas i gitara elektryczna. Publiczność w dużej części była zachwycona – przestrzeń pod sceną i w przejściu między rzędami była wypełniona roztańczonymi widzami, którzy spontanicznie poddawali się komendom zespołu. Był to niewybredny, ale dobry show, który porwał słuchaczy. Nieliczni zdegustowani albo wychodzili się przewietrzyć, albo dzielnie trwali do końca, rzucając potem komentarz w stylu: „To bolało”. Gorzej, gdy zarzucali zespołowi granie z półplaybacku, co mnie nie wydaje się prawdopodobne.

Spodziewane apogeum wieczoru nastąpiło jednak później, gdy na scenę wyszła megagwiazda współczesnej wokalistyki jazzowej, Gregory Porter, z zespołem w składzie Chip Crawford na fortepianie, Aaron James na kontrabasie, Emanuel Harrold na perkusji i Yosuke Sato na saksofonie altowym. Samo pojawienie się Portera wywołało niemal histeryczną reakcję widowni, i tak pozostało już do końca. Porter emanuje charyzmą, ma wielką klasę bycia na scenie i wykonawstwa swoich utworów. Przed koncertem obawiałem się, czy jego piosenki – oczywiście bardzo piękne, ale to jednak tylko piosenki – ożyją jakoś w wykonaniu na żywo, nabiorą więcej treści i wyrazu, ale te obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Swoboda i wdzięk Portera oraz klasa jego muzyków, których improwizacje nieraz były zaskakujące, złożyły się na kolejny show wieczoru: mniej nachalny, dzięki czemu bardziej wartościowy. Repertuar składał się oczywiście z hitów pochodzących z trzech albumów artysty: usłyszeliśmy więc ballady „No Love Dying” czy „Hey Laura”, a także wiele utworów roztańczonych, takich jak „Liquid Spirit”, „On My Way To Harlem” i „1960 What?”. Porter nie jest orędownikiem wokaliz, rozbudowanych improwizacji, lecz po prostu śpiewa teksty; wypełnia je jednak takimi uczuciami, że wierzymy w ich treść. Jedyny niepotrzebny element koncertu Portera stanowiły próby przypodobania się publiczności, stylizując tę samą wokalną frazę na Jamesa Browna, Raya Charlesa oraz Nat King Cole'a, a także zachęcając bez większego powodzenia do wspólnego śpiewania piosenki „Musical Genocide”. Widownia kochałaby go tak samo i bez takich fajerwerków.

I wreszcie tytułowa „dogrywka”, czyli koncert polskiego tria N.A.K. w składzie Jacek Kochan na perkusji, Dominik Wania na fortepianie i Michał Kapczuk na kontrabasie. Jest to nowy projekt perkusisty, który na wydawany niedługo album tej formacji napisał kompozycje inspirowane muzyką m.in. Witolda Lutosławskiego i Aarona Coplanda. Zważywszy późną porę i fakt, że nie wszyscy o tym koncercie wiedzieli – dodano go do programu znacznie później niż inne pozycje – została na nim garstka słuchaczy. W tej kameralnej, klubowej już niemal atmosferze wysłuchaliśmy niezwykle interesującego występu. Dominowały dość surowe, kostyczne tematy kompozycji, zaś partie improwizowane były poważne i refleksyjne. Ciężar gry spoczywał na Wani, muzyku wybitnym, w którego każdej wykonanej w skupieniu frazie był pewien niepokój i dramatyzm przejawiające się w nagłych pauzach, konstruowaniu, powtarzaniu, dekonstruowaniu, burzeniu … Fascynująca przygoda. Nie potrzeba zatem ani wsparcia obcej ambasady, ani blasku złotego gramofonu, ani tym bardziej eksponowania torsów, aby zagrać najlepszy koncert wieczoru.

W ten sposób festiwal Warsaw Summer Jazz Days dobiegł końca. Kolejna edycja przyniosła niezapomniane koncerty – dla mnie takimi były przede wszystkim występy zespołów Ronin Nika Bärtscha oraz Prism Dave'a Hollanda, a także triów Geralda Claytona i Jacka DeJohnette. A co na Państwu zrobiło największe wrażenie?