Zohg Amba: Jest głośno

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Zwlekałem z napisaniem o Zoh Ambie. Przyznam szczerze tym chętniej im częściej dochodziły mnie informacje o kolejnych albumach ukazujących się na rynku. Nie mam prawdę powiedziawszy wielkiego zaufania do sytuacji spektakularnych debiutów, a szczególnie do takich debiutów, które dzięki hiper pobudzeniu braci dziennikarskiej dzieją się atmosferze euforycznego uniesienia.

Oczywiście jest zrozumiałe, dlaczego takie wzmożenie się pojawia a potem radykalnie nasila. Zoh Amba nagrała w ubiegłym roku pięć płyt, a jej muzyczne poczynania zwróciły uwagę na tyle mocno, że w promocję młodej saksofonistki zaangażowali się nie tylko piszący o muzyce, jak również sami muzycy i to z bardzo różnych stron jazzowego poletka. Główną i niemal papieską pieczęć przystawił William Parker. Inny luminarz awangardowej sceny nowojorskiej John Zorn również bardzo mocno zasygnalizował swoje poparcie dla młodej saksofonistki. W ślad za nimi poszły znakomitości z młodszego pokolenia, Tyshawn Sorey, którego przedstawiać nikomu nie potrzeba oraz enfant terrible nowojorskiego drumienia, Francisco Mela. Wszyscy oni nagrali z Zoh Ambą płyty a Zorn nawet wydał jej album u siebie w Tzadiku. Z umieszczonych w You Tube fragmentów koncertów dowiedzieć się możemy, że także Immanuel Wilkins, snajpersko utalentowany alcista gwiazdujący w Blue Note, uwiarygodnił osobę debiutantki, jak również legendarni perkusiści Joey Baron, Billy Drummond, Chris Corsano oraz jak to mawiają niektórzy mag fortepianu, sam Vijay Iyer.

Takiego wejścia na scenę dawno nikt nie miał. Można odnieść wrażenie, że właśnie jesteśmy świadkami rozpoczęcia wyścigu, w którym muzycy ustawiają się w kolejce by zaznaczyć swoją obecność u boku najbardziej gorącego nazwiska ostatniego roku w amerykańskiej scenie free jazzowej, a komentatorzy do tego wyścigu zagrzewają tak mocno jakby drżeli, że ze strachu, że przepadnie im okazja załapania się do grona tych co to odnaleźli mesjasza, który odnowi oblicze free jazzu, tego free jazzu.

Za całym tym zamieszaniem kryje się saksofonistka tenorowa, która ma dziś ledwie 23 lata. Ma ciekawą i atrakcyjną dziennikarsko historię. Pochodzi z małej miejscowości w Tennessee. Wychowała wraz z bratem w rodzinie, której głową była mama samotnie wychowująca dwójkę pociech, dodatkowo nieszczególnie lubiąca dźwięk saksofonu. Tak więc jazz Amby rodził się w lesie. A jazz w lesie to wiadomo klasa. Mimo to, widoków na rychłą zmianę sytuacji nie było, tym bardziej, że jak nietrudno się domyśleć, pod względem finansowym sytuacja rodziny nie wyglądała przesadnie różowo. Jako żywo start życiowy Amby to niezła amba.

W końcu jednak udało jej się porzucić rodzinny dom w Kingsport i pobliskie lasy by rozpocząć studia na Uniwersytecie w San Francisco, potem kontynuować je w Bostonie, New England Conservatory i w końcu pod czujnym okiem Davida Murraya. Zaczął się więc okres typu Jazz w wielkim mieście. Dzisiaj Zoh mieszka w Nowym Jorku, w kamienicy, w której mieści się Vedanta Society of New York, organizacja powstała jeszcze w XIX wieku i będąca duchowym centrum skupiającym wyznawców Advaita Vedanta.

Dużo czyta, dużo dowiaduje się o tajnikach filozofii hinduistycznej, poznaje biografie ważnych dla niej przewodników duchowych i chętnie rozprawia o innych, muzycznych tym razem ojcach jej saksofonowej i free jazzowej sztuki, o Albercie Aylerze, Franku Wrighcie, Franku Lowe i Davidzie S. Ware'a. Ich nazwiska wypowiada z podobno z podobnym namaszczeniem z jakim nazwiska duchowych przewodników. 

 

Tak na marginesie zresztą zanurzenie w Advaita Vedanta i w dorobku praojców free jazzu wydaje się dla niej inną stroną tej samej duchowej predyspozycji. Wyjaśnia to mniej więcej tak: „Muzyka jest Bogiem; Bóg jest muzyką. Ręka w rękę."

W recenzjach koncertów z jej udziałem i omówieniach płyt Amby również wybrzmiewa ton trochę kaznodziejski. Opisujący jej koncert w The Stone zagrany w towarzystwie pianisty Micah Thomasa, saksofonisty altowego Immanuela Wilkinsa i perkusisty Billy'ego Drummond, recenzent pisal tak: Zoh (…) wybuchła niskimi rejestrami, a następnie przeszła do zakresu altissimo swojego saksofonu tenorowego (…), jej policzki nabrzmiewały, gdy wywoływała ostre, wielogłosowe piski. I chwilę potem dodaje: … jej muzyka ma i modlitewną stronę, pięknie uchwyconą w "O, Sun".

Olśnieni osobowością Amby są nie tylko dziennikarze, ale także muzycy. Mark Edwards, 73-letni Edwards perkusista  m.in. zespołów Cecila Taylora i Charlesa Gayle’a - był tak zdumiony muzyczną chemią, jaka wytworzyła się pomiędzy nim i Ambą już od ich pierwszego wspólnego występu, że porównał ją wprost do tego co na scenie tanecznej robili wiele dekad wcześniej Fred Astaire i Ginger Rogers. Bardzo ciepło wypowiada się o niej także Tyshawn Sorey, dziś jedna z kluczowych postaci nowojorskiego jazzu.

Głos zabrał w jej sprawie także legendarny David Murray. W jednym z wywiadów powiedział, że Amba przypomina mu siebie, gdy był w jej wieku. "Ona próbuje znaleźć swój głos teraz, czyli wtedy, gdy ja próbowałem znaleźć swój głos, gdy dostałem się do Nowego Jorku, gdy miałem 20 lat" - powiedział. "A znaleźć swój głos tak wcześnie to rzadka rzecz".

 

Dla Amby współpraca z takimi luminarzami progresywnej sceny jazzowej jak Edwards, Sorey, Murray czy Zorn, który wyprodukował jej album "O, Sun" i zaprosił do sesji kolejnego giganta Williama Parkera wydawała się, co nie dziwne, mało prawdopodobna. Teraz jest po prostu faktem. Zadziwiające wydaje się, że ktoś taki jak Zoh mógł wzrosnąć w miasteczku, które jak sama saksofonistka mówi, jest jak środek niczego. „Mamy duże zakłady chemiczne, które wybuchają raz w roku, maskotką dzieci jest Rebels, a flaga szkolna zarazem flagą Konfederacji – dodaje.

Skąd więc nagłe olśnienie ojcami free jazzu i świętym duchem hymnów Alberta Aylera? Chwilami wygląda to niemal jak owładnięcie przez ponadnaturalne siły, tak bardzo potężne, że niemal odporne na egzorcyzmy. Zoh Amba, kiedy gra i trochę też kiedy się wypowiada, przypominać może odrobinę Joannę D’Arc, agitującą do wielkiej walki o wyswobodzenie jazzu spod dominacji zimnej akademickości i rozniecającą święty płomień wszech wolności w jazzie.

Kto ją do takiej krucjaty wezwał? Początkowo YouTube i wielcy tenorzy John Coltrane, Lester Young i Coleman Hawkins. Później byli to znacznie bardziej ekstremalnie przemawiający wizjonerzy swobodnego grania na szczytach emocjonalnego wypatroszenia. "Kocham straight-ahead", powiedziała, odnosząc się do głównego nurtu jazzu. "Ale niestety, to po prostu nie jest pieśń w moim sercu". Nie powinien więc nikogo dziwić, fakt, że szukając mocniejszej ekspresji, weszła w realny konflikt z nauczycielami w muzycznych szkołach San Francisco. Nie dziwne jest też, że w jego efekcie po dwóch latach zrezygnowała z dalszej nauki pod okiem konwencjonalnych nauczycieli.

Nie bez znaczenia były także fascynacje religią. Niekoniecznie chrześcijańską, bo, jak twierdzi od niego odrzucił ją jego „absolutyzm”. Ukojenie i dom dla swojej łaknącej swobody duszy odnalazła w Advaicie Vedancie, tradycji, obejmującej wszystkie wiary jako równie ważne. Tam również poszukała swojego imienia. Amba to sanskryckie słowo oznaczające matkę.

Dziś sytuacja wygląda chyba tak, że Zoh, niezależnie od skali euforii wokół niej, ciągle swojego głosu szuka! I to jest warte jak najgłośniejszych pochwał, bo ostatecznie cóż innego jest dla muzyki jazzowej, niezależnie czy postrzegamy ją jako przestrzeń działań mainstreamowych czy freejazzowych czy w ogóle ogólnie muzycznych, najbardziej istotnym fundamentem. Zoh interesuje, jak sama zapewnia, szersza perspektywa muzyczna i pewnie także i dlatego nie wystarczają jej koncerty z Vijayem Iyerem czy Francisco Melą i łakomie spogląda na eksperymenty z japońskim muzycznym ekstremistą Keiji Haino czy noise metalowym trio Sumac.

 

Zawsze, gdy wchodzę w przestrzeń - powiedziała, odnosząc się do samej muzyki - patrzę na to jako na moment, w którym mogę zbliżyć się do Boga. Zanim zaczęliśmy nagrywać modliłam się i gdy już przyszedł czas powiedziałam: 'OK, Boże, pozwól mi zbliżyć się do Ciebie'. Potem wkroczyliśmy tam, zgasiliśmy światła i to było po prostu jak, bum."

Takie oświadczenia podobają się niemal wszystkim, którzy piszą o Zoh Ambie jak o zjawisku i dopatrują się w niej nowego głosu we free jazzowej przestrzeni i ważnego głosu w dyskusji o tym co jest w jazzie „spiritual”, a co nie. Czy jednak jest to w istocie zjawisko nowe? W żadnym wypadku. Zwroty w kierunku duchowości mają miejsce od dekad i mają swoich monumentalnych przedstawicieli w każdym okresie historii gatunku. Postulaty wykrzyczenia swoich emocji i potraktowanie wzmożonej ekspresji jako kluczowego środka artystycznego wyrazu i najważniejszego budulca muzyki obecne są w jazzie w ogóle od niemal samego początku jego istnienia i rzecz jasna legitymują się pokaźnym gronem przedstawicielskim.

Można nawet zaryzykować, że przez dekady stały się mitem założycielskim całej potężnej frakcji artystów na bardzo różne sposoby realizujących duchowość i wolność w swoich artystycznych peregrynacjach. I czy to nam się podoba, czy nie, już dawno przestały być jazzową egzotyką, stając się zwyczajnie faktem w historii jazzowej idei, a nawet rodzajem kanonu, być może niekoniecznie dostatecznie reprezentowanym w światowej machinie edukacyjnej, z pewnością jednak mającym potężne grono reprezentantów i wyznawców w każdej szerokości geograficznej.

Anthony Braxton powiedział kiedyś, że nie słucha nowej muzyki free jazzowej, ponieważ nazbyt często i zbyt wprost odnosi się ona do tego co powstawało w połowie lat 60. ubiegłego wieku. Jeśli więc chce doświadczać free jazzowego katharsis to woli powrócić do nagrań Alberta Aylera niż do dokonań większości jego duchowych i mentalnych następców. Lepiej przecież słuchać oryginału niż naśladowców.

Trudno się takim postawieniem sprawy nie zgodzić. Szczególnie gdy zechcemy zauważyć, że również i tych zdeklarowanych piewców free jazzu dawno temu zaczęła cechować dogmatyczność, a czasami nawet sekciarstwo i co tu kryć mechanika myślenia łudząco podobna do tej, którą raczy nas kustosz Wynton Marsalis tyle, że na przeciwstawnym biegunie jazzowej rzeczywistości.

Jak więc jest z Zoh Ambą. W moim odczuciu ni jak. Decyzją osobistą jest czy pokochamy jej muzykę czy nie, ale chyba grubo za wcześnie jest rozprawiać o jakiejś szczególnej doniosłości jej artystycznej, stylistycznej i estetycznej propozycji. Ale może jest zupełenie inaczej i podczas niedzielnego koncertu jej tria w warszawskim Pardon To Tu okaże się, że stoi przed nami artystka na miarę fame'u jakim się cieszy.