Ornette Coleman - człowiek ducha

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Gdy Ornette Coleman wchodził na scenę klubu Five Spot po raz pierwszy, w listopadzie 1959 roku, nie mógł się chyba spodziewać, że za chwilę zagra jeden z najważniejszych koncertów w historii jazzu. Wszedł powoli na scenę, rozejrzał się wokół siebie – przy barze siedział rząd legend: Leonard Bernstein, Paul Chambers, Miles Davis, John Coltrane i Lionel Hampton. Wszyscy przyszli zwabieni krążącymi plotkami o zupełnie niesłychanym i dziwacznym sposobie, w jaki ten młody saksofonista pojmuje muzykę. On i jego odważni koledzy – Don Cherry, Charlie Haden i Billy Higgins – próbowali czegoś nowego, na opisanie czego brakowało słów. Po prostu trzeba było przyjść i zobaczyć na własne oczy. Ornette stanął na środku sceny, blady ze strachu, Charlie Haden próbował schować się przed potępiającym spojrzeniem Charlesa Mingusa za swoim kontrabasem i zaczęła się wielka zmiana w historii jazzu. Był 1959 rok a czas nagle gwałtownie przyspieszył biegu. Ciekawe czy Coleman był choć trochę zdenerwowany, czy może jako wizjonerowi, obcy był mu strach przed własną omylnością. Może wiedział, że ma rację.

Rozwój artystyczny Ornette’a Colemana nie jest dobrze udokumentowany. Wiadomo, że początkowo grał w zespołach Rn’B, między innymi u Pee Wee Craytona. Zapatrzony w Charliego Parkera nabierał coraz większej ochoty by spróbować sił w jazzie. Na saksofonie zaczął grać w wieku czternastu lat. Grywał w lokalnych zespołach i bez powodzenia usiłował zainteresować swoją osobą publiczność Los Angeles. Na nic zdawały się jego próby – od samego początku Ornette widział muzykę nieco inaczej niż wszyscy inni. Podczas debat z muzykami nieco bardziej przywiązanymi do tradycyjnego grania, często mawiał: „Birdowi by się podobało to, co gram”. I pewnie tak by właśnie było. Coleman musiał zapłacić frycowe – nikt nie chciał go słuchać, nagradzać brawami ani zatrudniać. Wydawałoby się, że czas się poddać. W pewnym momencie Ornette pracował jako windziarz hotelowy, w wolnych chwilach pożerając kolejne tomy poświęcone historii i teorii muzyki. Ornette pracował by zostać mędrcem.

 

Gdy schodził ze sceny Five Spot po zagraniu pierwszego koncertu i wywołaniu rewolucji w świecie muzyki, Ornette Coleman musiał stanąć twarzą w twarz z zarzutami publiczności. Jedne były bardziej wysublimowane – ogólne rozważania nad teorią chaosu, harmonią i dyskusja o granicach sztuki. Inne prostsze – Miles Davis zniesmaczony powiedział po prostu „on jest kompletnie popieprzony”. Charles Mingus przez cały występ miażdżył spojrzeniem Hadena. Bardziej przekonany był Coltrane, który uznał, że „coś w tym jest”. Kilka lat później on również dołączy do freejazzowej rewolucji wywołanej tamtego wieczoru w klubie w nowojorskiej dzielnicy East Village. Leonard Bernstein natomiast z miejsca nazwał śmiałego saksofonistę geniuszem.

Ornette nie dawał za wygraną. Nie poddał się łatwo, musiał chociaż dać sobie szansę by powiedzieć, co miał do powiedzenia. Jeśli się nie uda – trudno. Zamknął się ze swoim zespołem w garażu i godzinami, niemal bez przerw, po prostu grali. Coleman zachęcał ich do szukania zupełnej swobody umysłu – by nie byli skrępowani kaftanem harmonii, akordów i rytmu. Wyzywał Hadena do kompletnego otwarcia się na muzykę tak, jakby po raz pierwszy w życiu ją słyszał. Podczas pierwszego spotkania, Ornette po prostu dał przerażonemu Hadenowi kartkę z nabazgranymi luźnymi sugestiami i powiedział „Zagraj coś, co akurat poczujesz”. „Byłem na serio przestraszony” – wyznawał po latach kontrabasista – „Nie miałem pojęcia, co mam grać” Haden otwierał się powoli aż osiągnął kompletną harmonię umysłu i ciała. Można by uznać, że Coleman prowadził po prostu zamknięte zajęcia muzycznej jogi.  Ciągle zadawał trudne pytania – co się stanie, jeśli odrzucimy akordy? Może ich po prostu nie używać? Co się stanie, jeśli przestaniemy stosować się do jednostajnego, równego rytmu? Co wtedy będzie grał kontrabasista? Cała historia ewolucji muzyki to historia pracy na terytorium i rozciąganiu granic.

Armstrong-Parker-Coltrane, oni wszyscy zdobywali coraz więcej terenu, czyniąc muzykę bogatszą i bardziej wyzwoloną. Ornette czuł, że do niego należy kontynuowanie tej tradycji i zamierzał zadawać coraz bardziej niewygodne pytania. Haden nie znał odpowiedzi, ale chciał się dowiedzieć. „To było jak ponowne narodziny” – mówił. Pomysły Colemana wpłynęły później nawet na intelektualną scenę we Francji, gdzie w 1968 roku Roland Barthes odesłał koncept „autora” na śmietnik historii. Świat artystyczny uwalniał się od autorytetów i brnął naprzód ku coraz większej wolności. Autor czy „święta tradycja” nie był już gwarantem poprawności interpretacji i przeżycia dzieła. Liczyło się wyłącznie indywidualne rozumienie i swoboda ekspresji.

Francuscy filozofowie nurtu dekonstrukcji przyznawali się chętnie do sympatii z amerykańskim rewolucjonistą. Zmieniał się również świat malarstwa – East Village, gdzie mieścił się klub Five Spot było dzielnicą cyganerii i malarzy ruchu ekspresjonizmu abstrakcyjnego. W Five Spot przesiadywali Jackson Pollock i William de Kooning. Malarstwo coraz chętniej odchodziło od figuratywności na rzecz przypadkowości, spontaniczności i pragnienia samowyrażenia. Pollock tworzył swoje obrazy trzymając pędzel nad rozłożonym na podłodze płótnem i pozwalał farbie nieskrępowanie skapywać na nie. Pollock jest autorem obrazu „The White Light”, który zdobi okładkę płyty „Free Jazz” – jednego z najważniejszych manifestów filozoficznych w świecie muzyki. Zdaniem wielu takie podejście nie było jednak wyłącznie duchowe i wyzwolicielskie. Nowa sztuka spotykała się z zarzutami szerzenia anarchii i nihilizmu. Nazywano ją „anty-malarstwem”, „anty-literaturą” i „anty-muzyką”.

Ten ostatni zarzut tyczył się Ornette’a Colemana, którego jedni nazywali „zbawicielem jazzu” a inni „oszustem”. Jednak nie chodziło wcale o niszczenie, o destrukcję i nihilizm. Jeśli coś zostało zburzone, to tylko po to, by w puste miejsce postawić coś nowego. Tak jak w mieście jedne budynki ustępują miejsca kolejnym. Ornette Coleman zamierzał wrócić do języka utraconego – „rajskiego”, jak określa go Walter Benjamin. Język został skrępowany w ciasne zasady i nie jest już naturalny. Stał się sztucznym wytworem, który nie ma wartości. Ornette zamierzał odnaleźć zgubę.

 

„Kiedy wyjmowałem kontrabas, zobaczyłem siedzących przy barze, naprzeciwko sceny – Charlesa Mingusa, Paula Chambersa, Percy’ego Heatha…wszystkich największych basistów w mieście! Patrzyli prosto na mnie! Od tamtego momentu po prostu zamknąłem oczy i nie otworzyłem ich do końca koncertu” – wspomina pierwszy występ w Nowym Jorku, Charlie Haden. Co wieczór, klub pękał w szwach. Nie było nawet gdzie stanąć, wszędzie mówiło się o dziwacznym eksperymencie Ornette’a Colemana. Roy Eldridge powiedział, że słuchał na trzeźwo, słuchał po pijaku a i tak nic z tego nie rozumie. Być może Coleman zaoferował po prostu zbyt wiele swobody, zbyt nagle. Trudno jest sobie poradzić od razu w sytuacji, gdy można wszystko. Niemniej, Coleman już wiedział, że dopiął swego – powiedział co miał na sumieniu. Przy okazji pobudził do życia jedną z największych i nie możliwych do rozstrzygnięcia, dyskusji na temat muzyki jazzowej. A chodziło mu tylko o własną wolność i poczucie nieskrępowania artystycznego. Ornette był gotów oddać życie za to, co robił; wierzył w sprawę awangardy i free jazzu. Dzięki niezłomnej sile ducha osiągnął swój cel a przy okazji został jednym z najbardziej wpływowych muzyków.

Gdzie jest bariera określająca granice muzyki. Jak długo muzyka pozostaje muzyką a kiedy jest to po prostu hałas? Czy w ogóle takie granice są potrzebne i dlaczego hałas nie może być muzyczny? Dyskusja, oczywiście, trwa nadal, choć sam jej sprawca w niej nie uczestniczy. Wyraził, co miał do wyrażenia i chyba nigdy nie zamierzał, przekonywać nikogo na siłę do własnej racji. Był człowiekiem wielkiego ducha.