Marcin Olak Poczytalny: Pomnik

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

To świetna płyta. Koncert z festiwalu La Chapelle, z 2006 r. Zespół prowadzi Francois Carrier, towarzyszą mu Mat Maneri, Gary Peacock, Michel Lambert i Tomasz Stańko. Mocne, żarliwe granie. Otwarte. Piękne. Ogniste i prawdziwe.

 

Ale ja mam kłopot z Tomaszem Stańko, jak ze wszystkimi wyniesionymi na pomniki zresztą. Że taki z brązu i niedostępny, nieludzki i ubóstwiony. Tym bardziej, że nie poznałem go nigdy osobiście, znam tylko z nagrań. Jakoś nie było okazji.

 

Wiesz, wydaje mi się, że tacy ludzie z płyt często zyskują, kiedy poznaje się ich bliżej. Nagle okazuje się, że to nie spiżowe kolumny, że to ciało, krew i kości. Czasem też niepewność i ból, ale jakoś paradoksalnie na tym zyskują – że ta doskonała muzyka, której słucham z nabożnym wręcz zachwytem, jest zagrana przez człowieka. Który ma swoją historię, słabości, czasem nawet numer telefonu. I wtedy te dźwięki jakimś cudem zyskują dodatkową głębię. Tworzenie okazuje się być często czymś dużo bardziej heroicznym i pięknym, kiedy zostawi się te wszystkie bzdury o wyższości ich ducha, o boskiej iskrze. A twórca staje się człowiekiem, takim zwykłym. Normalnym. Tyle, że się nie podał, nie zgasł, nie zgodził się na nieuchronność, rezygnację, na cień. Czyli jednak bohater, ale taki powszedni, prawdziwy, nie z komiksu. I wtedy muzyka nagle przestaje być jakimś bałwochwalczym misterium, zaczyna być naprawdę. Ma serce, oddycha i żyje.

 

Na okładce zapisana jest anegdota o Peacocku i Stańce. Na pozór zupełnie niezwiązana z dźwiękami, zabawne wspomnienie z trasy. Ale czytam, bo to takie zupełnie nieboskie. I chyba potrzebne, bo bez takich historii wstawimy biednego pana Tomasza na postument, zabetonujemy i ubóstwimy. I wygasimy zupełnie, i skażemy na wieczną niedostępność, nieludzkość i doskonałość.

 

A z pomnikami mam kłopot. Bo do pomników w zasadzie nie da się podejść tak zwyczajnie, jak do człowieka. Można podziwiać albo oddawać hołdy. Zachwyt towarzyszący słuchaniu nie ma szansy na autentyczność, staje się koniecznym i wymaganym elementem kultu. Że, skoro to pomnik zagrał, to niezależnie od moich odczuć to na pewno arcydzieło. Z definicji. Nie ma co się zastanawiać, nawet można nie słuchać, wystarczy czcić. A ja tak nie chcę, tak nie da się poczuć jakiegokolwiek ciepła, życia. Ja tak nie potrafię. To jak jakieś obojętne zdjęcie, choćby ja wiem, z matury? Erzac uczestnictwa, poznania, zrozumienia – a naprawdę tylko nieskracalny dystans, z każdym postawionym pomnikiem coraz większy. Po chwili zarówno muzyka jak i muzyk stają się coraz bardziej eksponatami muzealnymi, spowitym dusznym dymem kadzideł. Choćby i cennymi – ale nie ludźmi, eksponatami. Przedmiotami chłodnej analizy. Co najwyżej wspomnieniami, być może zabarwionymi odrobiną sentymentu… Gasną i obumierają. I już.

 

A tymczasem ta muzyka jest prawdziwa. Żarliwa. Taka bardzo żywa, z krwi, kości i ciała. Nie jest bezbłędnie, pomnikowo doskonała – ale jest do cholery prawdziwa. Żywa. Może zagrana pomimo wszystko, może dlatego, że twórca nie zgodził się na nieuchronność i nieodwołalność, na spiż i dystans? Nie zgasł, nie pozwolił się zgasić, wsadzić w ramki i na postumenciki. Choćby bolało, choćby nikt nie rozumiał. Albo pomimo tych wszystkich zachwytów i hołdów, albo wbrew wszystkim koniecznościom nie do uniknięcia i nie do uniesienia, albo po prostu pomimo cholernego zmęczenia. Bo może chciał być naprawdę, choćby przez chwilę, choćby tylko w dźwiękach?

 

Zresztą nie wiem jak było, nie poznałem go. Ale na tej płycie zagrał dobrze, naprawdę dobrze. Cały album jest świetny. Żarliwy i prawdziwy. Ludzki, nie boski, nie spiżowy.

 

Ludzki.