Głos outsidera o albumie „Inside” Dawida Lubowicza

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Każdemu z nas zdarzają się takie płyty, po które sięgamy chcąc, by przypadły nam do gustu. Po prostu. Bo cenimy artystów, których nazwiska widnieją na okładkach, i chcielibyśmy aby dany album nie tylko nam się podobał, ale i by wiódł ku innym, jeszcze lepszym. Przyznaję więc, że z naturalną życzliwością podchodzę do autorskich działań na przykład muzyków Atom String Quartet, które może nawet interesują mnie teraz bardziej niż kwartet – one dają szansę na treści nowe, świeższe niż sprawdzone na dziesiątkach koncertach „atomowe” groove'y.

Nie czas, by tutaj komentować autorskie dokonania wszystkich muzyków tego zespołu – w innych miejscach do znalezienia są moje spostrzeżenia na temat np. albumu wiolonczelisty Krzysztofa Lenczowskiego czy płyt Mateusza Smoczyńskiego. Czas jest bowiem na to, by zająć się albumem innego artysty Atom String Quartet – Dawida Lubowicza – który ukazały się w maju br. w katalogu Fundacji Zbigniewa Seiferta.

O jakościach Lubowicza jako wykonawcy i kompozytora nie trzeba nikogo przekonywać – na różnych polach swojej aktywności dał się poznać jako jeden z czołowych polskich skrzypków. Ale o tym, jak miałaby prezentować się jego autorska muzyka wykonana przez zaproszony przez niego skład, do momentu wydania „Inside” nie wiedzieliśmy. Po wysłuchaniu płyty, na której wystąpili z nim Krzysztof Herdzin (fortepian, akordeon, flet), Robert Kubiszyn (kontrabas i gitary basowe) oraz perkusista Łukasz Żyta, jedno się potwierdziło – Lubowicz znakomitym skrzypkiem jest, wiedzącym jak przez kilka minut zająć słuchacza swoim improwizowaniem. Ta wartość jednak w obliczu miałkości materiału muzycznego zawartego na płycie na niewiele się zdaje.

Lubowicz na „Inside” odsyła ku kilku dobrze znanym konwencjom – przyjaznemu i melodyjnemu swingowi, estetyce fusion, musicalowej rozrywce, smooth-jazzowi, folkowej zabawie – które pokazują wprawdzie jego w nich biegłość, ale nie pozwalają na poznanie odrębnej tożsamości artysty. Bo czy daje na to szansę ogrywanie po raz setny „Obercology” z repertuaru Atom String Quartet, tym razem z kiczowatym, jarmarcznym akordeonem? Albo „Memento”, temat może i wzruszający, ale za sprawą aranżacji oraz użytej bezprogowej gitary basowej, nachalnie odsyłający ku orkiestrowym dokonaniom Marcusa Millera? Trudno mi też znaleźć uzasadnienie dla zainteresowania utworami tak poprawnymi i konwencjonalnymi, jak „First Waltz” czy „Dla M.D.”.

Dziwią mnie także decyzje dotyczące brzmienia zespołu, albowiem połączenie akustycznej grupy z gitarą elektryczną Kubiszyna to zabieg archaiczny. Sprawia, że zamiast smakować muzykowanie kwartetu Lubowicza, wraca się myślami do tego, co kilka dekad temu proponowali Michał Urbaniak czy Jean-Luc Ponty. Inne problemy wiążą się z soundem Łukasza Żyty, brzmiącego płasko, oraz Roberta Kubiszyna, który jedynie grając na kontrabasie jako tako „skleja” całość muzycznego obrazu. Trudno mi też zrozumieć, dlaczego profesjonaliści sięgają po pogłos – jak dzieje się to w przypadku gry skrzypka w kilku utworach i gościnnego wokalisty Jacka Kotlarskiego. Czas, by stwierdzić to z całą mocą: ten efekt sprawdza się bardzo rzadko! Sytuowałbym jego miejsce w przedsięwzięciach stricte elektrycznych albo projektach ironicznych. Gdy zaś wykorzystuje się go w muzyce o poważnych zamierzeniach, ryzyko przekroczenia granicy dobrego smaku jest duże. Na „Inside” uniknięto tego na jedynym utworze, do którego chce się wracać: „Pieśń Roksany” Karola Szymanowskiego.

Namysł nad albumem Dawida Lubowicza skłania mnie do jeszcze jednego spostrzeżenia – w niepokojący trend układają się dwie niedawno wydane przez Fundację Seiferta płyty: solowa Mateusza Smoczyńskiego i omawiany tu krążek „Inside”. Chodzi mianowicie o ich opracowanie graficzne. Wprawdzie sesja Lubowicza autorstwa Rafała Masłowa przyniosła ładne portrety, ale zdjęcie na okładce zostało wybrane, cóż, niefortunnie. Podobnie należy skomentować elementy designu albumu „Metamorphoses” – np. fotomontaż, który roboczo można by nazwać „skrzypcotwarzą”, chyba tylko przez uznanie dla Mateusza Smoczyńskiego nie trafił jeszcze na Facebookową grupę „Grafik płakał jak projektował”.

Ja wprawdzie nie płaczę, gdy słucham „Inside”, ale żałuję, że jest on tak odpychający: estetycznie, brzmieniowo, a nawet graficznie. To sprawia, że jestem względem niej całkowitym outsiderem, ale proszę nad moim niedosytem nie płakać. To, o co proszę, wyczytać można powyżej.