Krok naprzód! – wywiad z Mateuszem Smoczyńskim

Autor: 
Maciej Krawiec

W udzielonych przez Ciebie w ostatnich miesiącach wywiadach zwracają uwagę stwierdzenia, że trwa obecnie szczególny okres w Twoim życiu. Co ważnego się zatem aktualnie dzieje, że w ten sposób go charakteryzujesz?

To wyjątkowo gorący czas. Wydanych zostało właśnie kilka ważnych płyt z moim udziałem – przede wszystkim „Berek” prowadzonego przeze mnie kwintetu oraz „Seifert” Atom String Quartet, a także albumy kwartetu z zespołem Zakopower czy orkiestrą Leopoldinum. Wiele się też zmieniło w moim życiu, ponieważ po czteroletniej współpracy z amerykańskim Turtle Island Quartet zrezygnowałem z gry w tej grupie. Mam poza tym wiele planów.

Odnoszę wręcz wrażenie, że odbywa się swego rodzaju emancypacja. Bierzesz sprawy w swoje ręce.

Będąc w Turtle Island Quartet rzeczywiście miałem trochę związane ręce – oni mieli do mnie pierwszeństwo i gdziekolwiek grali, musiałem tam się zjawić niezależnie od moich planów. Zrezygnowałem, bo wolałem zająć się sobą niż ciągle latać między kontynentami i zastanawiać się, czy dolecę i zdążę na koncert, czy mi starczy pieniędzy, ile ich dostanę, ile dołożę etc. Te pytania już się skończyły i sam mogę dysponować własnym kalendarzem. Czas zrobić krok naprzód!

Ale nie ograniczysz doświadczenia gry w Turtle Island Quartet do dylematów logistycznych...

Oczywiście, że nie. Zyskałem dzięki nim bardzo dużo. Nie tylko dlatego, że zwiedziłem ogromną ilość nieznanych mi dotąd miejsc na świecie i poznałem wielu wspaniałych muzyków. Nauczyłem się także pragmatycznego podejścia do muzyki jako biznesu. Obserwowałem, jak grający ze sobą od 30 lat artyści jednego dnia skaczą sobie do gardeł, a następnego dnia są ponownie serdecznymi przyjaciółmi. Sprzeczali się ze sobą, bo każdemu z całego serca zależało na kwartecie. Taka konfrontacja różnych charakterów sprzyjała rozwojowi zespołu, a umiejętność odpuszczenia i przebaczenia sobie wzajemnie pozwalała im dalej istnieć. Jednak przede wszystkim skorzystałem oczywiście pod względem muzycznym.

W jakim sensie?

Choćby w takim, że polubiłem bluegrass, którego wcześniej szczerze nienawidziłem. Nie znałem dobrych nagrań i bluegrass był dla mnie równoznaczny ze słabym country… W Stanach usłyszałem. że poruszając się w tej stylistyce można nawet fajnie groović. Poza tym nauczyłem się od członków Turtle Island Quartet pewnych technik – wykonawczych, kompozycyjnych czy aranżacyjnych – które chciałbym wprowadzić do Atom String Quartet. Szczególną inspiracją było dla mnie obserwowanie tego, jak komponuje David Balakrishnan, współzałożyciel kwartetu. Tworzy muzykę silnie zaaranżowaną, formą bardziej przypominającą utwory wielkich kompozytorów klasycznych, pozostawiającą jednak odrobinę pola do improwizacji. Co więcej – David lubił nam pisać partie solowe mające przeplatać się z solówkami improwizowanymi. To moim zdaniem bardzo ciekawy koncept i chciałbym, byśmy w Atom String Quartet go wykorzystywali. Już to zresztą robimy.

Czy już najnowsza płyta Atom String Quartet pt. „Seifert” jest na to przykładem?

Akurat płyta „Seifert” jest tego przeciwieństwem (śmiech), ponieważ podeszliśmy do niej w sposób typowo jazzowy. Ja wcześniej spisałem większość kompozycji Seiferta, czego efektem jest wydany przez fundację jego imienia zeszyt z tematami i funkcjami jego utworów. I my, jako jazzmani, mamy już teraz na tyle doświadczenia i zgrania, że stawiając takie nuty na pulpity możemy z powodzeniem na ich podstawie muzykować.

Dostrzegłem na Waszym niedawnym koncercie w warszawskim klubie 12on14, że graliście z tego zeszyciku właśnie.

To prawda. Płyta „Seifert” nie pokazuje więc koncepcji kompozycyjnej, o której mówiłem w kontekście Turtle Island Quartet. Ale moim zdaniem w sztuce ważne są kontrasty i w związku z tym myślę, że nasze kolejne wydawnictwo będzie bardziej zakomponowane, w duchu Balakrishnana. Musimy próbować różnych rzeczy, aby nie zanudzić zarówno słuchaczy, jak i samych siebie.

A jak pod tym względem postrzegasz Wasz album „Atomsphere” z 2015 roku?

Tamten album stanowił początki otwierania muzyki kwartetu. Michał Zaborski i Krzysiek Lenczowski (odpowiednio: altowiolista i wiolonczelista Atom String Quartet – przyp. red.) często zwracali uwagę na to, że nasze poprzednie płyty wydają się jakby ściśnięte, brakuje im powietrza. Na „Atomsphere” chcieliśmy naszą muzykę bardziej otworzyć, co kontynuujemy na albumie „Seifert”.

Kwartet współpracuje z muzykami z odległych stylistyk – mówiąc w wielkim skrócie: od Janusza Maksymiuka po Natalię Kukulską. Gracie w klubach jazzowych, filharmoniach i na wielkich festiwalach. Imponująca różnorodność!

Tych przedsięwzięć jest rzeczywiście bardzo dużo i z większości jesteśmy bardzo dumni, choć są wśród nich projekty od jazzu dalekie. Na pewno niektórzy artyści improwizujący zarzucają nam zbytnią otwartość, ale my gramy to, co nam się podoba. Nie chcemy grać tylko jazzu.

Kompromis?

Nie. Angażujemy się we współpracę z rozmaitymi muzykami, ponieważ to uwielbiamy i czujemy, że te doświadczenia nas wzbogacają i zmieniają nas jako zespół. Przykładowo „Adzik” Sendecki zachęcił nas do improwizowania w pełni intuicyjnego, czego owocem był tytułowy utwór na albumie „Atomsphere”. Tego rodzaju otwarta kolektywna improwizacja sprawia nam ogromną frajdę i to jest również jedna ze ścieżek, którą planujemy eksplorować.

Zastanawiam się jednak nad Waszą tożsamością. To spektrum wydaje się tak szerokie, pojawiacie się w tak wielu projektach, że niełatwo uchwycić Wasze główne oblicze. Przekonująco improwizujecie, klasycyzujecie, akompaniujecie; gracie Lutosławskiego, Seiferta, motywy góralskie, różnorodny repertuar własny. Gdzie pośród tych działań jest „prawdziwy” Atom String Quartet?

Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo grając to wszystko, my po prostu... gramy siebie. Jesteśmy muzykami wykształconymi klasycznie o wszechstronnych zainteresowaniach i inspiracjach. Gramy góralszczyznę, bo Dawid Lubowicz (skrzypek zespołu – przyp. red.) jest z Zakopanego. Wykonujemy wiele kompozycji Krzyśka Lenczowskiego, który ma wyjątkową łatwość w pisaniu świetnych utworów. Ja zawsze lubiłem funky i dixieland i to także w naszej muzyce słychać. Moją wieloletnią fascynację Turtle Island Quartet na pewno również. To, co robimy, jest więc międzykulturowe – i tak bym chyba tę naszą tożsamość określił.

Po wspomnianym wcześniej koncercie z materiałem z płyty „Seifert”, mając także w pamięci Wasze inne występy, myślałem sobie jednak, że – przy całej rozmaitości Waszej aktywności – najchętniej oddajecie się grze groove'ującej. To Wam znakomicie wychodzi, robicie to w sposób porywający. Czy nie sądzisz jednak, że jest to coś, na czym niewiele można zbudować w dłuższej perspektywie?

Zgadzam się, że wpadliśmy trochę w ślepą uliczkę...

Czujesz to?

Tak. I właśnie pomysły Balakrishnana – żeby komponować swego rodzaju suity o zmiennych częściach – uważam teraz za dobrą drogę dla nas. Niezwykle inspirujące są dla mnie również kwartety Bartóka i Ligetiego. Oczywiście jako kompozytor nie dorastam żadnemu z nich do pięt, ale na najnowszą płytę Atom String Quartet chcę napisać kilka utworów ich przypominających, przy zachowaniu wierności mojemu stylowi.

Życzę Wam i sobie, by ta ewolucja w funkcjonowaniu kwartetu następowała. To okaże się na kolejnej płycie, tymczasem ostatnią wypełniła muzyka Seiferta. Czy to był jeden z Twoich mistrzów?

Zdecydowanie. Mogę nawet powiedzieć, że w dużym stopniu wpłynął na moje życie. Był bowiem taki czas, kiedy zastanawiałem się, czy skrzypce są dobrym instrumentem do grania jazzu. Znałem wprawdzie Stéphane'a Grapellego, którego muzyka była wspaniała, ale nie dla mnie. Wolałem cięższy, mocniejszy jazz w stylu Johna Coltrane'a, którym zafascynowałem się w czasach liceum. Próbowałem grać jego muzykę na skrzypcach, spisywałem solówki, ale bez przekonania, że wykonywanie muzyki modalnej na moim instrumencie ma sens. Wtedy Janusz Muniak zachęcił mnie do posłuchania płyt Seiferta – nie znałem ich wcześniej – i mój świat się diametralnie zmienił. Zobaczyłem, że na skrzypcach można znakomicie grać po Coltrane'owsku. Fakt, że moja pierwsza płyta „Inspirations” zawiera utwory Seiferta i Coltrane'a, jest w tym kontekście wymowny.

Seifert to dla Ciebie przede wszystkim muzyk czy kompozytor?

Mnie najbardziej inspiruje jego sposób gry. Jest w niej taka pasja, taka energia, że ciarki przechodzą! Uwielbiam go za to, jak gra muzykę modalną: w bardzo charakterystyczny, męski sposób.

Męski, czyli jaki?

Muzyka ma wtedy swój ciężar, nie jest łatwa i przyjemna. Granie Seiferta ma w sobie głębię i powagę – tak definiuję „męskie” granie.

Seifert towarzyszy Ci od wielu lat: licealna inspiracja wpływająca na decyzje zawodowe, płyty z jego kompozycjami, wydanie nut, a w ubiegłym roku – o tym nie wspominaliśmy jeszcze – zwycięstwo w międzynarodowym konkursie jego imienia...

Od konkursów przez całe życie stroniłem, ale gdy decydowałem się na odejście z Turtle Island Quartet, obrałem pewien scenariusz obejmujący udział w konkursie imienia Seiferta. Okazał się on strzałem w dziesiątkę – była to wielka motywacja do ćwiczeń. Gdy jednak usłyszałem pozostałych uczestników, byłem pewien, że nie mam szans w konkurencji z takim Mario Forte z Francji czy Florianem Willeitnerem z Austrii. W konkursie brał udział również mój idol od lat, niemiecki wiolonczelista Stephan Braun. Na szczęście udało mi się zwyciężyć, a kolejnymi punktami mojego scenariusza miało być nagranie płyt z własnym kwintetem oraz z Atom String Quartet. Płyty te ujrzały już światło dzienne, otrzymują dobre recenzje, co mnie bardzo cieszy.

Które z Twoich obecnych przedsięwzięć jest dla Ciebie najważniejsze, najbliższe?

Lubię grać z każdym z moich składów, ale też doceniam okresy odpoczynku od nich. Jestem bardzo zadowolony gdy gram z Atom String Quartet, szczęście daje mi także muzykowanie z własnym kwintetem. Ekscytująca jest również gra solowa, która stanowi dla mnie największe wyzwanie i z czym zmierzę się już wkrótce, nagrywając na jesieni tego roku autorski album. Jest jeszcze mój duet ze Stephanem Braunem, bardzo dla mnie ważny, i New Trio, gdzie gram z bratem i rosyjskim perkusistą Alexem Zingerem. Ale muszę przyznać, że za największe osiągnięcie w moim dorobku – a przez to szczególnie bliskie – uważam nowy album kwintetu. „Berek” to według mnie coś najlepszego, co udało mi się nagrać.

Z czego to zadowolenie wynika?

Przede wszystkim z muzyków, z którymi się na nim spotkałem. Mój brat to znakomity pianista, grający z roku na rok jeszcze lepiej, czemu sprzyja wielość jego przedsięwzięć producenckich. Konrad Zemler to świetny gitarzysta i pedagog, wciąż nie mogący się zebrać by wydać coś swojego. Z kontrabasistą Wojciechem Pulcynem znamy się od dwudziestu lat – spotkaliśmy się po raz pierwszy na warsztatach jazzowych w Puławach, połączyła nas miłość do Coltrane'a. Wojtek był moim pierwszym kontrabasistą. I wisienka na torcie, czyli Michał Miśkiewicz. (śmiech) Bardzo się cieszę, że zaszczycił nas swoją obecnością. To genialny, otwarty muzyk, który daje maksymalne poczucie bezpieczeństwa i komfort gry.

I ja niezwykle cenię Michała Miśkiewicza, przede wszystkim za jego oryginalną wyobraźnię muzyczną i kreatywność. Czy mógłbyś nieco dokładniej opisać to, jak postrzegasz jego wkład w grę kwintetu?

On nas pobudza i inspiruje do większej wolności, swobody. A gdy coś się rozchodzi, potrafi tak to zebrać, że nikt nie ma wątpliwości gdzie jesteśmy. Michał to guru polskiej perkusji, a przy tym przemiły i pomocny człowiek. Z nim także poznałem się mniej więcej dwadzieścia lat temu, kiedy był jeszcze w liceum i chodził do jednej klasy z moim kuzynem. Już wtedy był znany i miał za sobą grę z wieloma słynnymi muzykami. Pamiętam, że w tamtych czasach, po jednej z imprez u mojego kuzyna, wspólnie wybraliśmy się do domu naszego wujka na jam session i Michał tak mi zaimponował swoją muzykalnością i feelingiem, że przez lata chodziła mi myśl po głowie aby coś wspólnie zrobić. Udało się to wreszcie zrealizować na naszym albumie.

Co jest dla Ciebie w muzyce, którą robisz, najważniejsze?

Najważniejsze są dla mnie emocje, które odnajduję gdzieś w głębi siebie w trakcie grania. Staram się je moją muzyką wyrażać.

Słuchając „Berka” mam wrażenie, że te emocje są pełne harmonijnego piękna, delikatności. Album cechuje przyjazne, wzruszające, eleganckie granie.

To prawda, że na albumie dominuje powściągliwość, choć jest kilka utworów – np. „Gdybyś tylko chciał” – gdzie pozwalamy sobie na zdecydowanie mniej kontrolowane granie. Moim zdaniem jednak powściąganie emocji oraz ujmowanie ich w pewne ramy to dowód na dojrzałość. Ciągłe eksplozje uczuć mogą być na dłuższą metę męczące i nieciekawe. Nauczyłem się odnajdywać przestrzeń do podzielenia się energią ze słuchaczem nawet w tych najbardziej spokojnych utworach.

Na koniec chciałbym Cię zapytać, jak żyje Ci się z muzyką na co dzień?

Uwielbiam taki tryb życia. Tworzenie muzyki to zajęcie bardzo inspirujące i dające wiele satysfakcji. Nie mam też poczucia, by sztuka była moją pracą – ja po prostu nią żyję, spełniam poprzez nią marzenia, bawię się, spotykam dzięki niej wspaniałych ludzi, z którymi gra to wielka przyjemność. Bardzo lubię także podróżować, występować z artystami z różnych kultur – niedawno na przykład byłem ze składem Grzecha Piotrowskiego na Wyspach Zielonego Przylądka. Jestem szczęściarzem, że mogę wieść takie życie, i wszystkim tego życzę.

Na Wyspy Zielonego Przylądka, nie kryję, i ja bym się chętnie kiedyś wybrał. (śmiech) Mateusz, dziękuję Ci bardzo za rozmowę. Powodzenia!